Kiedyś spotkałam się ze stwierdzeniem, że "życie nie ma sensu - życie jest sensem"... Jakkolwiek pokrętnie to brzmi.
Moja historia mogłaby być długa, ale tak średnio chce mi się wracać do przeszłości. Wolę patrzeć do przodu, niż wstecz. Wiem jednak, że nasza historia ma wpływ na to, jak postrzegamy życie, więc postaram się streścić. Jestem dzieckiem DDA i od zawsze borykam się z niską samooceną, zaniżonym poczuciem własnej wartości, przejmowaniem się opinią innych itd. Mam raczej słaby kontakt z rodziną, ale poprawny i raczej formalny. Jest to moją zasługą, bo rodzice od zawsze mnie "niszczyli", więc po wielu latach wypracowałam mechanizm obronny pt. im chłodniejsze relacje, tym lepiej na tym wychodzę. Sprawdza się od kilku lat, rzadko dzwonię, ale raz w miesiącu spotykam się z nimi na "niedzielny obiad". Podobnie z teściami, relacje poprawne, ale bez specjalnej bliskości. Znajomych mam mało, przeżyłam kilka przeprowadzek i na pewno jest to z nimi związane. Łatwo poznaję ludzi, ale trudno mi utrzymać relacje. Kiedyś nad tym ubolewałam, ale teraz w wieku 30 lat jakoś to zaakceptowałam, raczej lubię swoje towarzystwo. Ostatnio ktoś mi powiedział, że "ludzie mnie nudzą" i choć jestem osobą raczej towarzyską, to faktycznie może coś w tym być: nudzą mnie płytkie rozmowy, nie znoszę small talków, że nie wspomnę o jedynym słusznym temacie wokół moich znajomych: dzieci, kupki, przedszkola itd. Taki wiek, niestety Ogólnie to ciężko mi znaleźć wspólny temat z kobietami w moim wieku. Z racji "męskiego" zawodu jestem otoczona mężczyznami i z kolei w tym środowisku jestem raczej hmm... lekceważona jako kobieta. Albo wręcz przeciwnie, adorowana i "specjalnie" traktowana, co też nie do końca mi odpowiada. Co ciekawe faceci też uwielbiają rozmowy o "dzieciach, kupkach, przedszkolach, misiach szumisiach"
Kilka lat temu miałam spore stany depresyjne, dlatego odkryłam to forum, ale skończyło się tylko na kilku wizytach u różnych psychologów - raczej nieudanych. To była taka kumulacja pt. "nie nadaję się do życia", której głównym tematem była nieudana kariera zawodowa, a przy okazji branie na siebie wszystkich innych nieudanych rzeczy w moim życiu tj. studia, rodzina, znajomi, obecna praca. Nie chciałam wtedy żyć... Jedynym pozytywnym aspektem mojego ówczesnego życia był mój mąż, który zawsze mnie wspierał i bardzo pomagał. Dzięki niemu, ale głównie dzięki sobie wyszłam z tego marazmu, depresji i zawalczyłam o siebie.
Obiektywnie rzecz biorąc jestem teraz w bardzo dobrej sytuacji życiowej. Mam gdzie mieszkać, pierwszy raz w życiu mam stabilną, bardzo dobrą pracę, o którą walczyłam kilka dobrych lat (studia, kursy itd.). Można powiedzieć, że osiągnęłam sukces - ciężką pracą nad sobą i walką o własne marzenia, dałam radę. Mam kochającego męża. Ale jednak nie jestem szczęśliwa, czuję się wypalona, czuję, że się starzeję. Po latach walki o karierę, w momencie gdy zrealizowałam cel, czuję pustkę. Nie widzę sensu, nic mi się nie chce. Brak jest jakichkolwiek emocji w moim życiu. Mam jakieś zainteresowania, ale nie mogę powiedzieć żeby jedna pasja dominowała w moim życiu. Wszystko wydaje mi się miałkie, nieistotne. Tęsknię za tym apetytem na życie, który kiedyś miałam.
Co dla Was jest sensem życia? Co sprawia, że chce Wam się wstawać z łóżka?
Podejrzewam, że część odpowiedzi będzie brzmiała: dzieci (zrób sobie dziecko:) Słyszę to od wielu lat, od kiedy wzięłam ślub. Teraz jak mam dobrą pracę, to już w ogóle, temat jest na topie, ogromna presja otoczenia. Ale ja nie chcę, mam ogromny opór przed posiadaniem dzieci - być może ma to związek z relacjami rodzinnymi, nie wiem. Nie widzę właściwie żadnych plusów ich posiadania. I proszę, nie przekonujcie mnie do tego tematu. Mój mąż jest z kolei osobą bardzo rodzinną i pomimo tego, że wie o moim zdaniu na ten temat, czuję, że to może kiedyś zaważyć o naszym małżeństwie. Na razie nie naciska, ale ja czuję, że temat za chwilę wypłynie. A w posiadaniu dzieci nie da się iść na kompromis. Ja z kolei nie zrobię nic wbrew sobie (mam przynajmniej taką nadzieję...), a z drugiej strony nie chcę go skazywać na bezdzietność, on jeszcze może sobie ułożyć życie na nowo.
Kolejna sprawa - kiedy moja kariera zaczęła się rozwijać, wyszłam trochę z cienia męża, stałam się dużo bardziej niezależna od niego i wydaje mi się, że przez to nasze relacje się psują. Do tej pory byliśmy bardzo udanym związkiem, znamy się od 14 lat, a od 12 jesteśmy razem... i chyba niestety bardziej jak przyjaciele niż mąż i żona. Rozumiemy się bardzo dobrze, ale coraz częściej widzę różnice w postrzeganiu kluczowych życiowych kwestii - dzieci, rodziny (ja jestem raczej zdystansowana, on chce być bliżej rodziców). Zmieniliśmy się przez te lata oboje. Ja zawsze chciałam podróżować, i teraz kiedy wreszcie mam możliwość, okazuje się, że mój mąż najchętniej siedziałby w domu. Mam wrażenie, że nic mnie w życiu już nie czeka, mimo że mam dobrego męża (naprawdę, nie mogę o nim złego słowa powiedzieć), czuję się przez niego zblokowana, brak jakiejkolwiek chemii między nami, emocji. Trudno nam w tym małżeństwie zrobić kolejny krok, bo naturalnym wydaje się powiększanie rodziny. Albo dom - marzę o własnym domu, ogrodzie... a wtedy mąż mnie pyta - a na ile osób ten dom, na nas dwoje? I temat zatacza koło. To ja już podziękuję za ten dom. Może to kryzys wieku średniego, ale coraz częściej marzy mi się żeby być singlem... poczuć wolność, brać co życie przyniesie, poznawać ludzi. Mam nadzieję, że teraz nie ocenicie mnie źle, ale również innych mężczyzn. Mój mąż to mój pierwszy i na razie ostatni facet, a ja niestety walczę z ciekawością jak to jest być z kimś innym.
Coraz częściej myślę, że może to ze mną jest coś nie tak? Może powinnam przestać wymyślać i żyć tak jak wszyscy? Praca, dom, dzieci... i tak do śmierci.
Tyle o mnie Mam nadzieję, że coś poradzicie i przede wszystkim - zrozumiecie.