Chciałbym krótko, ale to chyba się tak nie da. Kolejna historia jakich wiele. Szukam chyba pocieszenia, powiedzenia "Daj sobie spokój, nie Ty pierwszy i nie ostatni - to się zdarza"
Czuję się trochę jak w tzw czeskim filmie. Z jednej strony obwiniam siebie, bo nie jestem bez skazy, wiele razy dałem dupy, a z drugiej strony czuję podskórnie, że coś jest nie tak.
Jestem z dziewczyną jakiś rok czasu. Pal sześć, że znam ją od pięciu i dopiero po tym czasie udało nam się zejść ze sobą pomimo, że próby podejmowane były przez cały ten czas i zawsze było to samo - brak czasu, czepianie się o pierdoły, kłótnie o takie podręcznikowe "nic". Gdzie nagle ze zwykłej neutralnej rozmowy czułem się jak żołnierz zrzucony na spadochronie w sam środek walki.
Ale nie wiem, może to normalne, a ja jestem przewrażliwiony, może zwariowałem. Mój poprzedni związek nie był najlepszy, sporo w nim kulało, więc staram się podchodzić do siebie samego z dystansem, ale czuję, że przeginam w drugą stronę i wpadam w poczucie winy, która winą moją absolutnie nie jest.
Tak więc jestem z dziewczyną rok czasu i jakkolwiek to absurdalnie zabrzmi - dopiero przed dwoma tygodniami pocałowałem ją po raz pierwszy, a przeszło pół roku zajęło zanim zaczęliśmy się dosyć swobodnie przy sobie czuć i przytulać. Brzmi to absurdalnie, szczególnie gdy mówi to człowiek który za moment kończy 26 lat (ona 25).
Trochę jak pies do jeża. Dziewczyna przede mną miała dwa poważniejsze związki, w których że tak to ujmę - przerobiła to co przerabia każdy. Toteż zakładałem, że z przełamywaniem fizycznych barier nie powinno być problemu - wszak oboje już coś za sobą mamy. Myliłem się, bo dziewczyna mimo roku czasu po dziś dzień jest przy mnie spięta do tego stopnia, że ja to czuję gdy ją obejmę, że ma po prostu mięśnie napięte, że po prostu jest jakiś problem. Wprost nie spytam choć myśli milion na minutę.
Z początku pomyślałem, że może jakaś trauma, no życie różne figle płata, każdy nosi w serduchu jakąś historię z przeszłości. Starałem się nie naciskać, sam fakt, że jestem z kobietą, która dopiero po niemal roku czasu pozwoliła się pocałować świadczy, że cierpliwość mam anielską i sam zadaję sobie pytanie co ja tu robię - czeski film.
Z czasem jednak zacząłem łączyć pewne informacje, które gdzieś tam podczas rozmów z nią mimowolnie do mnie docierały. Wiecie... tu jeden szczegół, tam inny szczegół i po roku czasu łączy się w jakąś mniej lub bardziej spójną całość.
Chciałbym wiedzieć jak Wy zapatrujecie się na sytuację, w której wasza połówka wyraźnie nie zamierza zrywać kontaktu ze swoimi ex-partnerami? Czy stanowi to dla was problem? Nie mówię tu o zrywaniu ostentacyjnym, bo czasem mieszka się niedaleko siebie, ma się wspólnych znajomych - to ciężko się odciąć. Ale co jeśli wasza połówka wyraźnie ten kontakt podtrzymuje? Co wtedy myślicie?
Dziewczyna do wylewnych nie należy, więc zbieranie szczątkowych informacji i łączenie je w większą całość trochę mi zajęło, ale nagle mnie olśniło - ona wciąż kocha swojego byłego - pomyślałem. Nie wiem, nie pytałem, ale taka myśl zaczęła mi koło głowy krążyć.
Dziewczyna wyraźnie podtrzymuje kontakt i nie ma zamiaru go urywać. Parę dni temu gdy miałem przedstawić ją rodzicom na kilka godzin przed wizytą ona bawi się w najlepsze na urodzinach jakiegoś kilkulatka znajomych, który zupełnie "przypadkiem" jest chrześniakiem jej byłego. Oczywiście niczym nadzwyczajnym nie jest, że on również tam jest i na dodatek dosyć żywo zainteresowany jej osobą - co udało mi się po pewnych naciskach wyciągnąć w rozmowie. Z dosyć poważnej rozmowy wynikło, że nie rozstali się nigdy z powodu wygasającego uczucia, a jedynie z braku czasu - jak to ujęła.
Obraz jaki mi się maluje jest następujący. Oboje do siebie coś czują, zerwali, bo w danym momencie nie mieli dla siebie czasu - chemia jednak pozostała i wciąż unosi się w powietrzu jak tylko są obok siebie. On doskonale wie jak "uderzyć" by ona zrobiła maślane oczy i co najgorsze - pociągnięta za język - jawnie się do tego przyznaje.
W połączeniu z tym jaka jest wobec mnie - chłodna, spięta i kompletnie nieprzejawiająca symptomów osoby zakochanej - wniosek nasuwa się jeden - ona kocha swojego byłego. Wpadłem jak śliwka w kompot, dosłownie, bo zbyt późno zdałem sobie z tego sprawę i zdążyłem się zakochać, po wielu trudach, bo mój poprzedni związek rozpadł się niespodziewanie i kilka dobrych lat zajęło mi "odkochanie" się w swojej byłej toteż ten związek traktowałem jako zwieńczenie sukcesu, po wielu latach udało mi się wyleczyć z poprzedniego związku, skrupulatnie, bez ciśnienia i desperacji budowałem nową relację, bez pośpiechu, a tu... rozczarowanie, świadomość, że jestem wykorzystywany jako jakieś koło ratunkowe, opcja z drugiego rzutu, a w tle... niespełniona miłość mojej partnerki. To ja tyle lat leczyłem się ze swojego poprzedniego związku nie chcąc nikogo ranić, a tu wpadam w tą samą pułapkę, której nie chciałem zgotować komuś...
Powiedzcie, że ja zwariowałem, że jestem przewrażliwiony...
Albo po prostu utwierdźcie mnie w przekonaniu, że dobrze kombinuję i tak właśnie może być...