Wszystko dałoby się rozwiązać, gdyby ludzie ze sobą rozmawiali. Tylko komunikowanie się za pomocą słów przynosi efekty. Milczenie rodzi milczenie, wreszcie pojawia się głucha cisza, która zalega jak beton.
(Åke Edwardson)
Powyższa myśl, w moim odczuciu bardzo prawdziwa, skłoniła mnie do porozmawiania o... rozmowie, tym razem, jak zresztą dział wskazuje, w związkach. Przy czym nie chodzi tu o związkową, miałką wymianę zdań, która służy ustaleniu kto odbierze dziecko z przedszkola, a kto zrobi zakupy, ale o taką, której celem jest poruszanie głębszych problemów.
Jeśli nie znacie tego z własnego doświadczenia, to na pewno nieraz zetknęliście się z opowieściami, z których wynika, że kiedy kobieta, która zauważa, że coś nie działa jak powinno, usiłuje ze swoim partnerem na ten temat rozmawiać, to zderza się ze stwierdzeniem, że truje, że to niepotrzebne, że on nie ma ochoty. Mało tego, najchętniej temat zepchnąłby pod dywan udając, że w ogóle nie istnieje. No jasne - po co rozmawiać, kiedy może być miło, a jest trudno? <pytanie retoryczne> Oczywiście nie generalizujmy, bo czasem to właśnie kobieta jest stroną niechętną podejmowaniu takich z założenia dosyć ciężkich, nawet jeśli potrzebnych, rozmów, pomimo że partner uznaje je za podstawowe narzędzie rozwiązywania zaistniałych problemów.
Jak to wygląda w Waszych związkach - potraficie się ze sobą komunikować? Kto jest inicjatorem rozmów? Problemy rozwiązujecie na bieżąco czy jednak długo spychacie je pod dywan, a one nawarstwiając się wychodzą na światło dzienne, zresztą zwykle w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy trudno już opanować emocje i wtedy zdarza się powiedzieć o kilka słów za dużo?
Czy rozmowa, ta szczera, głęboka i wzajemnie konstruktywna, sprawia Wam problem? Jeśli tak, to dlaczego?