Cześć!
Jestem tu nowy. Mam - jak wynika z lektury innych wątków w tym dziale - typowy problem, z którym nie umiem sobie jednak poradzić. Liczę na Waszą pomoc i doświadczenia. Niestety mi samemu trochę ich brakuje.
Mam niespełna 28 lat, tyle samo ma moja żona. Jesteśmy małżeństwem od 3 miesięcy. (przechodzony związek?)
Nasza relacja to "licealna" miłość. Jesteśmy ze sobą ponad 10 lat i w zasadzie nie mieliśmy nikogo przed sobą.
Wersja krótka: przez kilka miesięcy przed ślubem (i także po nim), byłem oszukiwany. Moja żona utrzymywała relację więcej niż koleżeńską ze swoim żonatym kolegą z pracy. Facet jest kilka lat starszy. Sam jest niedługo po ślubie i ma niespełna roczne dziecko. Wypisywali do siebie różne wiadomości, w których wyrażali do siebie miłość i przywiązanie. Podobno nigdy to wszystko nie wyszło poza "przytulanie się", ale mam dostęp jedynie do strzępek informacji (parę maili, kilka smsów etc.), więc nie mogę tego zweryfikować. Żona oszukała mnie przynajmniej trzy razy w tej sprawie (pierwsze tłumaczenie: to tylko kolega z pracy; drugie: bywało mi źle i potrzebowałam wsparcia emocjonalnego; trzecie już po ślubie: zakochałam się w nim). Na chwilę obecną twierdzi, że jest zagubiona, niepewna swoich uczuć. Wykonuje pewne gesty "pojednania": wreszcie zgodziła się na zmianę pracy (żeby nie spędzać z nim czasu) czy wyraziła gotowość pójścia na terapię dla par. Za tydzień wyjeżdżamy na 2 tygodnie do Grecji i nie wiem, co dalej z tym zrobić?
Wersja pełna:
Prolog:
Przez wiele lat nasz związek wyglądał tak, że moja partnerka mocno się poświęcała, znosiła moje humory czy niekiedy wybuchowe reakcje nawet w sprawach błahych. Niestety nie miałem łatwego dzieciństwa, nie miałem też dużego doświadczenia w budowaniu relacji w związku. Zaczęliśmy swoją znajomość w okresie nastoletnim, kiedy - jak wiadomo - różne głupoty przychodzą człowiekowi do głowy. Wtedy szybko przechodzi się do seksu, a mniej myśli o rozmowie czy wspólnych pasjach. Niestety byłem z moją partnerką zawsze szczery i o wszystkim jej mówiłem - także o własnych wybrykach. Co to były za sytuacje? Od razu napiszę, że nigdy nie zdradziłem jej fizycznie. Wiele lat temu (z 8) miałem kilkutygodniowe zauroczenie niespełnioną miłością z liceum. Zupełnie jak ona teraz, nie byłem pewny swoich uczuć, czułem wewnętrzną pustkę, chciałem zakończyć nasz związek. Ona wtedy błagała ze łzami w oczach, żebym jej nie zostawił. Nie zostawiłem. Z tamtą znajomą pogadałem zaledwie ze 2 razy na Messengerze i raz się spotkałem w kawiarni. Nic więcej. Nie żałuję. Druga sytuacja: przez kilka miesięcy pozwalałem sobie na cyberseks z koleżanką. Chodziło tylko o świntuszenie przez gadu-gadu. Nie było zaangażowania emocjonalnego z mojej strony i realnej chęci wejścia w relację fizyczną. O tym też się dowiedziała i ciężko to zniosła. Jednak mnie nie zostawiła. Po paru latach (dokładnie w ubiegłym roku, na paręnaście miesięcy przed naszym ślubem): pozwoliłem sobie na seks-czat z koleżanką ze studiów. Ja się jej nie pokazywałem, ale dziewczyna tak - dwa razy. Było mi z tym tak źle i czułem do siebie takie obrzydzenie, że i tym razem się przyznałem mojej narzeczonej. Oczywiście był płacz, kłótnie (zaznaczę, że NIGDY jej nie uderzyłem, nigdy jej nie przekląłem), pretensje, ale i tym razem nie odeszła. Ja natomiast dość szybko urwałem znajomość z tamtą koleżanką. Moja obecna żona miała więc przynajmniej trzy okazje do tego, żeby ode mnie odejść. Niestety (?) nie skorzystała z żadnej i jestem jej za to wdzięczny i mogę jej więcej wybaczyć - także to, co opisuję dalej.
Sam mam od wielu lat problem z pornografią i masturbacją (psycholodzy nie pomogli, bardziej pomógł czas i powolne dojrzewanie). Być może dlatego, że moja partnerka od zawsze miała niższe libido ode mnie i z czasem (wraz z kolejnymi moimi wybrykami) było coraz gorzej. To zrozumiałe. Przy czym ja nigdy, poza tą pierwszą historią, nie angażowałem się z innymi kobietami w relacje emocjonalne. Chodziło tylko o sferę fizyczną (co zrozumiałe, w końcu w porno uczucia nie są istotne). Z czasem dojrzewałem i nabierałem przekonania, że moja partnerka to jest tą jedyną, którą faktycznie kocham i z którą chcę założyć rodzinę. Być może za późno to zrozumiałem.
Ona przez te wszystkie lata mocno się starała: robiła zakupy, poświęcała się finansowo, utrzymywała czystość w mieszkaniu etc (przy czym ja starałem się "nadrabiać" drogimi prezentami: kolejne smartfony, ultrabook, wyjazdy wakacyjne, samochód; mniej wydawałem, ale pieniądze odkładałem na nasze wspólne mieszkanie, co jej wiele razy bezskutecznie powtarzałem). Robi to do dzisiaj, ale zmieniło się coś innego. Okazało się, że może mnie perfidnie i prosto w oczy okłamywać. To był dla mnie potężny cios, tym bardziej, że ja do tej pory byłem z nią zupełnie szczery. Ufałem jej bardziej, niż własnej rodzinie...
Niestety to moje zaufanie zostało brutalnie podeptane. Moja narzeczona od dawna wiedziała, co sam przeskrobałem. Na rok przed ślubem wiedziała, że oglądałem inne nago czy z nimi pisałem. Mimo tego nie odeszła. Okazało się jednak, że jej cierpliwość skończyła się na "ostatniej prostej" przed naszym ślubem.
Akt 1: na początku tego roku przypadkowo wpadam na smsa w jej telefonie. Pisze w nim, że jest jej strasznie ciężko, nie może wytrzymać w naszym mieszkaniu i potrzebuje spotkać się na weekendzie z pewnym kolegą z pracy (fizycznie bardzo przeciętnym, powiedziałbym, że pod tym względem ma mniej autów niż ja). Ja sam nie wytrzymuję do weekendu i zaczynam dyskusję o tym. Wyjaśnienia partnerki: jest mi źle, a z nim dobrze mi się gada i chciałam spotkać się na kawie. Przyjmuję, ale wrodzona nieufność stawia mnie w trybie alarmowym.
Kilka dni później okazuje się, że akurat z tym kolegą ma jechać na delegację z pracy. Oczywiście pojawia się konflikt na tym punkcie. Ostatecznie zgadzam się na ten wyjazd. Kilka miesięcy później - już po naszym ślubie - dowiem się, że to była fejkowa delegacja. Pojechali na dwa dni do jednego z kurortów. Podobno tylko po to, żeby sobie na spokojnie porozmawiać (dla niej nie było ważne u tego faceta to, co fizyczne, ale emocjonalne wsparcie i rozmowy - ze mną niestety nie chciała/nie umiała tak rozmawiać, chociaż sam chciałem i wielokrotnie podkreślałem znaczenie rozmowy w związku). Nie spędzili tam dwóch dni, bo żona tamtego zaczęła coś podejrzewać i musieli szybciej wrócić, aczkolwiek przez noc tam byli i ponoć facet wynajął dwa osobne pokoje (trochę nie chce mi się wierzyć, bo ze zdjęć wynika, że moja narzeczona miała w pokoju dwa pojedyncze łóżka). Moja kobieta twierdzi, że to wcale nie był udany wypad, bo cały czas miała "ściśnięty żołądek" i nie mogła się tym cieszyć. Ostatecznie okazało się, że w kłamstwa została wciągnięta też jej koleżanka z pracy, która rzekomo miała z nimi tam być. Pytałem ją o to, ale moja partnerka uprzedziła ją i poprosiła o przekazanie ustalonej wersji wydarzeń. Nigdy bym się nie spodziewał, że jest do czegoś takiego zdolna.
Akt 2: mija jakieś dwa miesiące. Jesteśmy na 1,5-tygodnia przed naszym ślubem. Pochłonęły nas przygotowania etc. Mimo wszystko gdzieś z tyłu głowy męczy mnie to, co opisałem w "akcie pierwszym". Przypominam sobie o starym mailu narzeczonej. Ona oczywiście nie dba o zasady bezpieczeństwa, więc loguję się tam z hasłem, które pamiętałem z czasów "licealnych". Po wpisaniu nazwiska faceta, znajduję w koszu wiadomość sprzed kilku miesięcy, w której pojawiają się bardzo czułe słówka, takie typowe dla intymnej relacji dwojga ludzi. Wpadam w rozpacz i mocne zdenerwowanie. Przypominam sobie zapewnienia, że to tylko relacja koleżeńska. Domagam się kontaktu z tym gościem. Najpierw rozmowa telefoniczna narzeczonej z nim. To miało być "ustawione" przez nas. Tak z "zaskoczenia". Miała przy mnie z nim pogadać o tym wszystkim. Siedziałem i się przysłuchiwałem. Powiedzieli sobie wtedy przez telefon mw. coś takiego: "noo zauroczyłem się w Tobie, ale to było chwilowe i przecież do niczego nie doszło". Po jakimś czasie okazało się, że narzeczona zagrała wtedy razem z tym gościem. Ja stwierdziłem, że jeśli nasz ślub ma się odbyć za tydzień, to muszę pogadać z tym kolegą i jego żoną. Tamta kobieta nie zgodziła się spotkać. Udało nam się tylko przeprowadzić kilkuminutową wideokonferencję. On mnie zapewniał, że moja przyszła żona była w stosunku do mnie "fair", a to wszystko stanowi tylko jego głupi i szczeniacki wybryk, który ma już z sobą. Jednocześnie pytałem żony tamtego (stojącej obok z niemal noworodkiem na rękach): "wierzysz mu?", odpowiedziała, że tak.
Dzień później moja narzeczona leżała na podłodze zapłakana i błagała mnie, żebym się z nią ożenił. Przedstawiłem swoje oczekiwania i ostatecznie zgodziłem się na ten ślub. Po pierwsze dlatego, że ją kocham i chciałem z nią założyć rodzinę. Po drugie z powodu presji społecznej. Gdybyśmy odwołali ślub i wesele (na około 100 osób) na tydzień przed, to koszta tego byłyby dość duże (imprezę organizowali rodzice). Przy czym zwracałem uwagę na rolę presji otoczenia i "skandalu". Sugerowałem jej, że jeśli mnie nie kocha i wychodzi za mnie tylko z obawy przed konsekwencjami odwołania imprezy, to ja to wezmę na siebie i zapłacę ze swojej kasy (wniosłem do małżeństwa kilkadziesiąt tysięcy złotych, ona kilkaset...). Ona twierdziła jednak, że to nie jest dla niej istotne. Prosiłem ją jednak o zupełną szczerość. Obiecywałem, że to jest moment, kiedy może mi powiedzieć wszystko i ja jej to wybaczę. Stwierdziła patrząc mi w oczy, że wiem już o wszystkim i że kolejnych błędów już nie popełni. Niestety, zupełnie nie była wtedy szczera...
Akt 3: mija drugi miesiąc od naszego ślubu. Pierwszy tydzień był cudowny. Spędziliśmy go w rodzinnych stronach. W międzyczasie zrobiliśmy fajną sesję zdjęciową. Po tygodniu wracamy do dużego miasta, gdzie mieszkamy od studiów (żona poszła rok wcześniej, więc przez ten czas nasz związek funkcjonował "na odległość"). Mija kilka dni i zauważam, że nasze relacje znów się ochłodziły. Ona wraca do mieszkania i do mnie (miała pracę od 8 do 16, ja natomiast rozwijam karierę naukową i bardzo często nie wychodzę przez kilka dni z mieszkania, pracując przy komputerze) jakby "za karę". Znika uśmiech z jej twarzy. Skupia się na "obowiązkach": obiad dla nas, zakupy czy sprzątanie mieszkania. Mało ze sobą rozmawiamy. Przestajemy się zbliżać fizycznie. Widzę to i zaczynam domagać się wyjaśnień. Przyznaję, że może moja postawa nie jest najlepsza (tak, mam trochę złych nawyków), ale próbuję jej uświadomić, że "nie jestem duchem świętym" i potrzebuję "rozmowy". Nie ma na to specjalnej ochoty. Wkurzam się i wracam do najgorszych nawyków sprzed lat. Zaczyna się kłótnia. Bez rękoczynów czy obrażania drugiej strony. Bardzo intensywna i pełna emocji (z mojej strony) dyskusja. Pełna emocji, bo ją kocham i mi na tym małżeństwie zależy. Wziąłem je na poważnie i liczę na nowy etap w życiu i szansę na poprawę własnej postawy. Wreszcie rzucam obrączką. Mówię, że żałuję tego ślubu. Od tej pory prawie przestajemy rozmawiać, chociaż tej samej nocy z żalem wkładam pierścionek na palec.
Po kilku dniach takiego życia obok siebie nie wytrzymuję. Zaczynam kłótnię z byle powodu. Pierwszy raz po tych wszystkich latach robię coś fizycznego: popchnąłem żonę na łóżko. Parę tygodni później dowiem się z smsa do ów kolegi z pracy, że liczyła wtedy, że ją uderzę. Nie wiem do dziś, dlaczego miała takie pragnienie.
Akt 4: mija kilka dni. My dalej żyjemy obok siebie. Ona do 16-17 w pracy. Później trening czy wypad ze znajomymi na siatkówkę (sport i aktywność fizyczna były od zawsze dla niej bardzo ważne; teraz myślę, że pomagają jej poradzić sobie z trudnościami, bo nie umie ona otworzyć się przede innymi i rozmawiać o swoich rozterkach). Wieczorem powrót. Przygotowanie dla nas obiadu. Po całym dniu jest wyczerpana i po 2-3 minutach zasypia. Ja natomiast kończę przygotowywanie ważnego grantu i tylko gapię się w ekran. Pewnego dnia pisze do mnie na FB żona ów kolegi. Dostaję od niej kilka zdjęć smsów z telefonu jej męża. Te smsy mnie szokują. To są oczywiście urywki dłuższego i skasowanego już wątku. Wynika z nich, że moja żona odwiedzała kolegę na hali sportowej, kiedy tamten oddawał się grze w koszykówkę. Pojawia się też zagadnienie "3 lat". Z wiadomości wynikało, że na ten moment oni nie mogą być razem, bo dziecko kolegi jest za małe, ale za 3 lata będą mogli być wreszcie razem. Moja partnerka twierdzi, że to było powiedziane "w żartach" i jest "wyrwane z kontekstu". Żona kolegi stwierdza, że ma zamiar się rozwieść. Uświadamia mi też, że moja żona wyjechała z jej mężem na fejkową delegację, o której wspomniałem. Wyjawia także, że kilkukrotnie spotkali się oni pod galerią handlową (naciskana partnerka przyzna mi, że raz poszli na kawę w tejże galerii). Na pytanie, czy rzeczywiście między nimi doszło jedynie do "przytulania", żona kolegi odpowiada "nie wiem". Okazało się w trakcie tej rozmowy, że byłem manipulowany nie tylko przez własną partnerkę i jej "przyjaciela". Żona tego faceta nie powiedziała mi w trakcie tej wideokonferencji sprzed mojego ślubu o wszystkim, ponieważ "było jej to na rękę". Liczyła, że nasz ślub sprawi, że nie zostanie ona samotną matką z kilkumiesięcznym dzieckiem. Dla mnie jest to podstawa do unieważnienia małżeństwa, bo nie byłem świadom romansu mojej przyszłej żony w momencie ślubu.
Tego samego dnia wycisnąłem z żony, że ma ona drugi telefon z nieznaną mi kartą SIM. Zaczęła z niego korzystać na kilka dni przed naszym ślubem i przez około 3 miesiące wykorzystywała go do kontaktu z tamtym facetem. Wiedziała - bo to był jeden z moich przedślubnych warunków - że będę ją inwigilował. Oczywiście kazałem jej oddać ten smartfon. Niestety smsy były już w większości usunięte, ale z historii połączeń wynika, że intensywnie rozmawiali oni zaraz przed naszym ślubem, a także od czasu do czasu po ślubie. Przed końcem dnia, trochę za moją namową, napisała mu smsa z tego telefonu, że ich znajomość się kończy i się zwalnia z pracy, bo tak będzie lepiej.
To wszytko działo się w weekend. W poniedziałek budzę się i zauważam, że z telefonu została wyjęta karta SIM. Dziwię się i denerwuję. Po powrocie z pracy moja żona przyznaje, że ją wzięła. Daje mi do odsłuchania plik nagrany na dyktafon w jej codziennym telefonie. Jest to krótka rozmowa z jej kochankiem (???), z której wynika, że dała ona mu tę SIMkę. Stwierdza też, że już więcej się nie spotkają. Mówi mi ona, że w pracy przecięła kartę w pół i poszła mu ją dać na znak końca ich znajomości. On zdziwiony (pyta: "czyli co, już nigdy się nie spotkamy?") kończy palić papierosa przed wejściem do firmy i wrzuca resztki karty do kosza. W międzyczasie żona wreszcie spełnia obietnicę sprzed ślubu i składa wypowiedzenie. Od sierpnia będzie bezrobotna i mocno ją to obciąża psychicznie. Mam wyrzuty sumienia, że to na niej wymusiłem, ale po takiej spirali kłamstw nie wyobrażam sobie, że dalej miałaby siedzieć w jednym pokoju z tym facetem. Jednocześnie zaczęła dostrzegać, że on też manipuluje, okłamuje własną żonę. Przyznała, że rzeczywiście powinien skupić się na własnej rodzinie (jest to nawet napisane w jednej z tych wiadomości, których zdjęcia przesłała mi żona tamtego). Nie wiem jednak, czy to promyk opamiętania, czy kolejna (jeszcze bardziej wymyślna) manipulacja?
Akt 5: kilka dni temu poświęciłem noc na odzyskanie skasowanych smsów z lewego telefonu mojej żony. Mam tylko kilka wiadomości z kwietnia, maja lub czerwca, ale w jednej wprost pisze ona, że "kocha" tamtego i że jest jej z nim cudownie. Postawiona przed tym faktem przyznała, że się w tamtym zakochała, że " nie wie" czy mnie jeszcze kocha, ale te 3 miesiące temu myślała tak i chciała za mnie wyjść (czyli co, kobieta rzeczywiście z miesiąca na miesiąc może kochać innego? kłamie, czy faktycznie jest strasznie pogubiona?). Mówi mi, że jest zagubiona. Że czuje wewnętrzną pustkę i nawet nie wie, czy kocha własnych rodziców. W to jej akurat wierzę i wrócę tu na moment do własnego "wyskoku", o którym piszę na początku postu. Pamiętam, że gdy zauroczyłem się w mojej licealnej miłości, to czułem coś bardzo podobnego. Przy czym na Boga! To było parę lat temu, gdy byłem jeszcze nastolatkiem, a nie świeżo upieczoną żoną na 3 lata przed trzydziestką!
Zgodziła się też pójść na terapię dla par. Z tego co wiem od żony tamtego, on łkał pod drzwiami i błagał o wybaczenie. Miał stwierdzić, że dziecko jest dla niego najważniejsze. U nich na razie rozwodu nie będzie. U nas chyba też nie, ale ja staram się być zawsze przezorny i zgromadziłem około 50 plików poświadczających opisaną tu historię (na wypadek konieczności unieważnienia małżeństwa). Moja żona nie ma nic na mnie, poza własnym słowem.
Epilog:
Nasza terapia miałaby się zacząć w sierpniu, bo za tydzień wylatujemy na 2 tygodnie do Grecji. To ma być nasza spóźniona podróż poślubna. Czas "dla nas". Teraz jestem w kropce. Nie wiem jak do tego podejść? Czy ten wyjazd może być początkiem procesu naprawy, a może ostatnim "podrygiem" konającego związku? Ja ją kocham. Wybaczyłem jej i jestem gotów znów jej zaufać, bo ona przez lata znosiła opisane przeze mnie wybryki, a także poświęcała się dla mnie. Dwa dni temu zwierzyła się mi (dawno tego nie robiła!), że ma... myśli samobójcze od dłuższego czasu. Dziś napisała, że zależy jej na mnie i naszych rodzinach, że nie poczuła niczego szczególnego, gdy zobaczyła tego faceta w poniedziałek w pracy. Przy czym nie chce mi mówić na razie, że mnie "kocha", bo mogłaby mnie narazić na kolejne cierpienie. Po prostu nie jest pewna swoich uczuć. Widać też, że cierpi fizycznie i psychicznie. Ogarnął ją stan apatii, często nagle i bez wyraźnego powodu płacze. Jest bardzo przemęczona i marzy głównie o tym, żeby pójść spać. Okropnie się o nią martwię.
Drodzy, co mam robić? Spędzić możliwie blisko siebie te 2 tygodnie w Grecji? Wrócić i udać się na tę terapię? Stosować metodę 34 kroków? A może wnieść od razu o unieważnienie małżeństwa. W końcu jesteśmy młodzi i mamy jeszcze całe życie przed sobą. Kocham ją, chcę z nią mieć rodzinę i dzieci. Chcę naprawiać błędy z przeszłości i stawać się lepszym człowiekiem. Nie mam jednak zamiaru trzymać jej przy sobie na siłę. To nie ma sensu, tym bardziej, że nie mamy jeszcze dzieci czy kredytów.
Jak Wy to widzicie?
Uff... ale długo wyszło. Ciekawe, czy ktoś to przeczyta do końca? Za rady serdecznie dziękuję!