Hej
Dawno nie korzystałem z tego forum, ale potrzebuje pomocy, innego spojrzenia na świat, ale zacznę od problemu. Z żoną jesteśmy razem od 2 lat - tyle też się znamy, poznaliśmy się na jednym z portali dla samotnych i tak jakoś poszło, intensywnie - może nawet zbyt. Po pół roku - zaszła w ciążę... wydaje mi się, że przyjęliśmy ten stan na miękko ( a przynajmniej ja tak miałem), zaczęło się wspólne mieszkanie, zorganizowany skromny ślub cywilny (jeszcze przed urodzeniem dziecka). Z mojej perspektywy było ok, dla mnie zaczął się nowy etap - cieszyłem się. Wydawało mi się że Ona też jest szczęśliwa (zaakceptowała fakt posiadania dziecka - bo jak mówiła chciała mieć, tyle że jeszcze nie teraz).
Oboje mamy bardzo konserwatywne rodziny, już po cywilnym ale jeszcze przed urodzeniem dziecka - oby dwie strony nalegały/naciskały by zorganizować prawdziwe wesele, ehhhh... jak się ma miękkie serce to potem twardą dupę - raczej nie było nam ono do szczęścia potrzebne, ale żadne z Nas nie sprzeciwiło się powstałej koncepcji i tak praktycznie do rozwiązania mijał Nam czas na przygotowaniach do przyjścia dziecka i organizowania wesela. W maju zeszłego roku nadeszło rozwiązanie, wszystko fajnie pojawił się mały człowieczek w naszym życiu - wspólnie uczyliśmy się obsługi Pierwszy miesiąc cały byłem w domu i pomagałem jak tylko umiałem żonie przy dziecku, potem musiałem wrócić do pracy i moja pomoc znacznie się ograniczyła (praca w systemie 3 zmianowym - często z nadgodzinami). W zasadzie nie minęły 2 miesiące od urodzenia dziecka a zaczęliśmy organizować chrzciny (a że mamy duże rodziny to zebrało się ponad 70 osób). Wydaje mi się, że wszystko za szybko - bo nasze życie zaczęło wyglądać tak, że ja w pracy Ona z dzieckiem w domu, a po pracy czas na posiłek i wyprawa (wraz z małym dzieckiem) a to szukać lokalu, a to ubranek a to prosić gości, w tym wszystkim tachanie tych betów, wózeczków i innych akcesoriów i suma summarum brak czasu dla siebie, tłumaczyliśmy sobie, że tak jest - zmiana o 180 stopni że to normalne, na dodatek dziecko Nam zachorowało po jednym ze szczepień w przychodni i wylądowaliśmy na 1.5 tygodnia w szpitalu nie wiedząc co się dzieje. Po szpitalu doszły chrzciny do skutku, ale byliśmy tak zmęczeni tym wszystkim - że odpuściliśmy przygotowania do ślubu kompletnie (prawdę mówiąc od strony organizacyjnej to zdecydowaną większość rzeczy zdążyliśmy załatwić przed narodzinami, to co zostało do zrobienia to zaprosić 180 gości). Wtedy też chyba dałem dupy... w pracy ciągła tyrka psychiczna, żona chyba miała aspiracje na zostanie "perfekcyjną Panią domu", ale się przeliczyła - wzięła na swoje barki zbyt dużo obowiązków, a ja za bardzo sobie poluzowałem i zacząłem traktować dom jak hotel. Wtedy to też zaczęły między Nami pojawiać się pierwsze zgrzyty - na pewno nie kłótnie bo się nie kłóciliśmy, ale pojawiły się pierwsze żale do siebie - że przestałem pomagać, a ja miałem żale że nie jest wstanie mnie zrozumieć że mi ciężko w pracy... no ale sobie to wyjaśniliśmy - starałem się ogarnąć. Żona zdecydowała się wrócić wcześniej do pracy i oddala mi połowę swojego urlopu rodzicielskiego - skutkiem czego od połowy grudnia to ja siedziałem z córką w domu. Zostałem z 6 miesięcznym dzieckiem i nie wyobrażałem sobie ile to przy dziecku jest obowiązków... Prawdę mówiąc potrzebowałem 2 miesięcy by zacząć ogarniać tę opiekę fizycznie i psychicznie. Z Żoną umówiliśmy się, ze zamieniamy się rolami miałem ogarniać dom, dziecko, obiady - niestety wpierw skupiłem się na ogarnięciu potrzeb dziecka. Jako "kawaler" sprzątałem mieszkanie co dzień albo co drugi, robiłem prania i prasowania, gotowałem, miałem czas dla siebie i dla innych i w sumie z takiej strony dałem się Żonie poznać. Jako "mąż i ojciec" już nie sprzątałem tak często - bo 2 razy w tygodniu. Gotowanie też odpuściłem - bo sam jakoś przy dziecku zacząłem obchodzić się bez obiadu, starałem się gotować dla Żony - ale Ona nie zawsze miała na niego ochotę (twierdząc że albo nie jest teraz głodna, albo że jadła przed wyjściem z pracy) - więc doszedłem do wniosku, że to strata mojego czasu i w końcu gotowanie też odpuściłem. Z początkiem marca zaczęliśmy prosić gości na wesele - zaczęła się dodatkowa tyrka każdy piątek po jej pracy i całą sobotę jeździliśmy po gościach, tydzień w tydzień w zasadzie aż do teraz... (na szczęście z dzieckiem zgodziła się zostawać zawsze któraś z babć) Wspaniała Polska tradycja
w każdym domu oczywiście co? Trzeba flaszkę postawić - serio jak jednego dnia mieliśmy 6 domów do zaproszenia to ja już 5 nie pamiętałem - skutkiem czego po takim rajdzie do domu były przywożone zwłoki - a dzień później (wolna niedziela którą żona sobie zarezerwowała na odpoczynek przed tygodniem pracy) to żona w większości musiała ogarniać dziecko. Nigdy ze sobą dużo nie rozmawialiśmy - oboje jesteśmy osobami małomównymi, raczej jeśli kiedykolwiek rozmawialiśmy miedzy sobą to zawsze tak konkretnie i o konkretnych rzeczach a nie o pogodzie i dupie maryny, ale teraz praktycznie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy, nawet zaczyna brakować takiej wzajemnej codziennej uprzejmości, wkradła się obojętność... Zdarzały się przypadki gdy tak umawialiśmy gości i do kogoś mieliśmy jechać - o czym żona doskonale wiedziała - że przed wyjazdem szła spać i gdy ją budziłem i pytałem czy jedzie - to odbijała piłeczkę - czy nie mogę jechać sam? Nie wiem czy faktycznie była tak zmęczona czy robiła to specjalnie - ale denerwowało mnie takie zachowanie bo uważałem za nie poważne. Znaczy byłem w stanie zrozumieć, że można być zmęczonym, może się nie chcieć jechać (bo mi tez się nie chciało) - ale o takim fakcie wolałbym być poinformowany wcześniej - chociaż z 1.5h przed wyjściem a nie na 10 min. przed i stawiany w takiej sytuacji pod ścianą...a potem musiałem świecić oczami przed innymi i wymyślać historie do zbycia tematu - dlaczego żony nie ma ze mną... Denerwowały mnie takie zagrywki - ale nie jestem osobą wylewną - zamiast porozmawiać i załatwić temat - to trzymałem to w sobie i wolałem dzień się nie odzywać, przespać to i przetrawić i udawać że nic się nie stało... wiele zaniedbań z moje strony. Taka sytuacja miała miejsce też wczoraj - byliśmy umówieni zaprosić ostatnią parę, ja od rana zająłem się pracą na działce, zeszło mi do południa - potem sąsiad się napatoczył i namówił na 2 zimne piwa w cieniu... gdy wróciłem do domu, rzeczy moje i jej były już naszykowane - więc się ogarnąłem a gdy to zrobiłem - Ona znowu poszła spać, na 15 min przed wyjściem... wqurwiłem się niemiłosiernie - nie chciałem się kłócić bo spała w pokoju dziecka - dziecko zresztą też, ale po alkoholu puściły mi hamulce, włączyła się złośliwość i wychodząc pierdyknąłem drzwiami tak by dziecko się obudziło. Zdenerwowałem się z 2 powodów - tego co zawsze i tego, że byłem po alkoholu i nie mogłem prowadzić, musiałem na szybko załatwić sobie kierowcę - no już nie ważne udało mi się wszystko ogarnąć. W każdym razie, gdy wróciłem, nadal byłem zły i złośliwy, żona jak gdyby nigdy nic przyszła się zapytać - czy goście przyjdą na wesele - byłe zły i złośliwy - odparłem by do nich zadzwoniła i się ich o to zapytała, po czym ją zignorowałem i wtedy moja żona po raz pierwszy wybuchła - i mnie zaskoczyła swoim zachowaniem bo nigdy jej takiej nie widziałem, a spojrzeniem to chyba mnie chciała umordować. Nie jestem w stanie przytoczyć wszystkiego co zaczęła wygarniać, ale to co najbardziej utkwiło mi w pamięci to to, że Ona też ma prawo do odpoczynku, a ja nic nie robię... Ja zamiast nie zaogniać sytuacji to nie dałem się sprowokować, tylko złośliwie ją prowokowałem... skutkiem czego wzięła dziecko i wyszła na godzinny spacer. Gdy wróciła znów mnie zaskoczyła - bo chyba ciśnienie z niej zeszło i pewne rzeczy sobie ułożyła - zadała mi wprost pytania czy nadal chcę z nią być? czy chce tego ślubu? i czy nie powinniśmy wybrać się na terapię małżeńską? zapewniła mnie też że Ona chce ratować ten związek.... i nie wiem pewnie dałem dupy bo nic jej nie odpowiedziałem - zaskoczył mnie kaliber pytań, tę naszą sytuację spychałem do marginesu sądząc że trzeba wytrzymać do wesela a potem będzie z głowy i napięcie samo zejdzie... powiedziałem jej tylko że muszę się z tym przespać... i tak zrobiłem a rano nim się zebrałem do rozmowy - to wzięła dziecko i pojechała do rodziców... a ja zostałem sam... może i dobrze bo dostałem czas na przemyślenia...
Nie wiem - może mam za bardzo tendencje do rozbijania gówna na atomy, może za bardzo to analizuję... ale gdzieś we mnie pojawiła się obawa, przede wszystkim o to, ze jak to wszystko się posypie to mogę stracić dziecko... a przez te 5 ostatnich miesięcy opieki nad nią - zżyłem się z córką niesamowicie i jak tak myślę to nie chciałbym robić córce krzywdy, wolałbym by miała pełną rodzinę, chciałbym też mieć z nią kontakt na co dzień a nie tylko w weekendy albo jeszcze rzadziej.... zaskoczyła mnie propozycja terapii małżeńskiej - miałem w przekonaniu, że na takie terapie udają się małżeństwa z długoletnim stażem - gdzie problemy były zamiatane pod dywan przez lata, albo małżeństwa gdzie wdarła się jakaś zdrada, a nie małżeństwo z raptem 2 letnim stażem gdzie te problemy w sumie stosunkowo niedawno zaczęły się pojawiać...
Faktycznie przechodzimy kryzys? i jaki - lekki czy poważny? Zdaje sobie że muszę zmienić zachowanie, ale kompletnie nie mam pojęcia od czego zacząć. Nie wiem co myśleć o tej terapii, bo z jednej strony mam wrażenie jakby z działa strzelać do muchy, a z drugiej strony - zdecydowałem się to opisać bo odnoszę wrażenie, że źle się dzieje.