Dobry wieczór wszystkim użytkownikom.
Postaram się pokrótce opisać moją historię w oczekiwaniu na uzyskanie jakiejś rady.
My - małżeństwo od kilku lat, para od kilkunastu, jedno dziecko, wiele wspólnych zainteresowań, dobre życie, wiele świetnych chwil, ale z racji szybkiego rozpoczęcia naszego związku (a jesteśmy ze sobą prawie całe dorosłe życie) mieliśmy mnóstwo wzlotów i upadków, trzymamy kilka trupów upchanych w szafie. Jesteśmy związkiem z przeszłością i doświadczeniami - obustronnymi, choć od lat był spokój. To moja żona "latała" za mną, to ona doprowadziła do tego, że jesteśmy parą, to ona pokazywała mi to ogromne zakochanie. Jest osobą, która zawsze wymagała 100% poświęcenia i zaangażowania, gdzie nie ma miejsca na poświęcanie czasu osobom trzecim.
Ostatnio coś zaczęło się między nami psuć, po części z racji pracy, bo zaczęliśmy razem pracować, stresu, wielu nadprogramowych godzin wysiedzianych przy biurku w robocie. Te same codzienne rytuały z dzieckiem, ten sam typowy dzień. Mnie to zazwyczaj nie przeszkadzało, bo zdaję sobie sprawę, że życie to nie plac zabaw i rollercoaster a na wakacje jeździ się raz na jakiś czas.
Od kilku już lat dawała mi odczuć, że jestem dla niej jak stare skarpety, jestem nudny, bo nie umiem się bawić, że przedkładam obowiązki nad zabawę (np. nocne siedzenie w czwórkę ze znajomymi - ja na trzeźwo, bo raz, że robię za kierowcę, a dwa, że ktoś musi zająć się dzieckiem). Ona bardziej potrzebowała tego typu rozrywek, więc nie miałem nic przeciwko. Często bywało tak, że poznanie nowych ludzi, było jakimś majestatycznym, pięknym i mega interesującym dla niej doznaniem, do tego stopnia, że potrafiła dość mocno zaangażować się znajomość. Nowi ludzie, to były takie lizaki i cukierki, co się nimi rozkoszować można przy każdym spotkaniu, a obok był przecież stary mąż, który nie chciał pić i "bawić się", bo myślał o dniu następnym.
Rok temu poznaliśmy parę - troszkę młodsi, bezdzietni, chociaż ona w ciąży. Właściwie od pierwszego naszego spotkania zauważyłem, że między nim, a moją żoną nawiązała się mocna nić porozumienia. Zwaliłem to trochę na te "cukierki", że to nowi ludzie i pewnie przywyknie. Spotykaliśmy się często, niemal co weekend, wspólne wyjazdy, grille i nocowania raz jednych i u drugich. Ja nie jestem mocarzem alkoholowym, więc często odpływałem koło 2 czy 3 w nocy, a oni, zazwyczaj we dwójkę siedzieli do białego rana. W końcu za którymś razem, powiedziałem żonie wprost, że nie podoba mi się ta relacja i mogłaby ją trochę poluzować, bo widzę, że on na nią "leci". Pierwszy raz mówiłem o tym ponad pół roku temu - mówiła, że mam urojenia, jestem psychicznym, kontrolującym ją tyranem, który zabrania spotykać się ze znajomymi.
Na początku roku, a spotkaliśmy się parami na Sylwestra, tydzień później, następnego tygodnia oraz następnego zauważyłem, że moja żona znacznie się ode mnie oddaliła, zupełnie przestała zwracać na mnie uwagę, przestaliśmy rozmawiać, ona była zaklęta w telefon, ja brałem gitarę i zamykałem się w innym pokoju, bądź brałem dziecko i robiliśmy coś tylko we dwójkę. Taki stan utrzymywał się przez kilka dni, aż próbowałem coś działać - nakłaniałem do rozmowy, prosiłem, groziłem, błagałem, kupowałem kwiaty, grałem piosenki na gitarze, robiłem z siebie idiotę wychodząc z domu. Nic nie pomagało, stwierdziła jedynie, że jest przytłoczona moją osobą, że potrzebuje czasu sama dla siebie, że jest mnie zbyt dużo. Postanowiłem więc, że dam jej kilka dni bez mojej twarzy na widoku, kupiłem bilety i wyleciałem na krótkie wakacje.
Przejdę tutaj od razu do meritum, bo wolę oszczędzić sobie pisania o szczegółach, ale gdy wróciłem z tego wyjazdu doznałem szoku i dowiedziałem się, że w tym czasie jak mnie nie było, zrobiłem jej doskonałą okazję, by mogła spotkać się naszym wspólnym znajomym (akurat w tym samym czasie jego żona wyjechała). Zdradziła mnie. Gdy zdrada wyszła na jaw, nie zrobiła nic, nie chciała rozmawiać, zostawiła mnie z dzieckiem i wyszła na kilka dni do koleżanki. W tym czasie było tornado smsowe - że jej nie doceniałem, że według mnie wszystko robiła źle i przez naprawdę długi czas nie chciała się przyznać do jakiejkolwiek zdrady (ja wiedziałem, czułem i mocno podejrzewałem, choć werbalne przyznanie się do prawdy uzyskałem po dwóch miesiącach). I właśnie przez te dwa miesiące zwalała na mnie całą winę, wyzywała od psycholi, tyranów kontrolujących jej życie. Ja ją ostrzegałem, że bez prawdy z jej ust nigdzie nie idę dalej, a ona z kolei sama nie wiedziała, czy chce taki związek kontynuować. Stała się osobą, która mówiła mi tak straszne, ostre i wyrachowane rzeczy, że ja jej kompletnie nie poznawałem, nie wiedziałem kim jest i co stało się z tą dziewczyną, którą znałem przez lata. Dowiedziałem się później, że on do niej przyjeżdżał do pracy, kiedy ja z niej wychodziłem, gdy zabrałem dziecko na kolejne wakacje (już po wyjściu romansu na jaw) również się spotkali, jedynie po to, by "zakończyć" tę relację. Ostrzegałem ją, że jeśli nie da mi prawdy, w określonym czasie, to ja się zacznę odsuwać, że nie zostanie we mnie nic. I tak trwaliśmy sobie ponad dwa miesiące - na początku szpiegowałem, sprawdzałem, kontrolowałem. Potem z czasem faktycznie wszystko zaczęło znikać, emocje opadły, znieczuliłem się i zniechęciłem. I nagle BUM.
Zaczęła walczyć. Jestem najważniejszy, nagle zrozumiała, że może mnie stracić, jestem wszystkim i jej całym światem i ona sobie nie wyobraża i przeprasza i błaga i mam jej nie zostawiać. I właściwie od początku całej sytuacji nigdy nie powiedziałem jej nic innego i zawsze był to dla mnie "koniec", ale czasami tak po ludzku, gdy widzę jej zachowanie to jest mi żal, jest mi źle, że faktycznie chcę to zakończyć, że moje dziecko, które kocham nad życie może ucierpieć z powodu mojej decyzji, że stracę to wszystko co budowałem przez tyle lat. Czasami po prostu łamię się sam w sobie i nie wiem już czy odpuścić dla dobra sprawy? Zapomnieć o sobie? Olać samego siebie, powiedzmy, że kolejny już raz?
Dodam jedynie, że pominąłem wiele istotnych kwestii i dość ważnych szczegółów, bo w międzyczasie dała mi werbalnie w pysk kilkanaście razy, niszczyła mi psychikę i doprowadziła mnie do stanu kompletnego niefunkcjonowania zarówno fizycznego jak i mentalnego. Szczególnie wtedy, gdy dawała mi znać jak bardzo jest obojętna na to co się stało, na całe nasze małżeństwo i na ewentualną przyszłość. Wszelkie moje podstawowe oczekiwania w tym czasie zostały podeptane i... Teraz mamy postawę zupełnie inną.
Co myślicie?