Przepraszam, że tak dużo, ale muszę się wygadać, jak ktoś nie chce to niech nie czyta, ale odpowiedzi typu "nie chciało mi się czytać" usuwam, tym co przeczytają dziękuję za uwagę
Ostatnio zauważyłam u siebie pewne złe cechy. Jestem źle nastawiona do ludzi
Wiem, co jest tego przyczyną. Kiedyś, w czasach szkolnych miałam depresję. I to taką głęboką depresję: brakowało mi sił psychicznych do najprostszych czynności jak zmywanie naczyń, najchętniej siedziałabym całymi dniami przed kompem i oglądała filmy (bo to było dla mnie odskocznią od szarej rzeczywistości); nie chciało mi się żyć i doszło to do tego stopnia, że już sobie wyobrażałam, jakby to było fajnie gdybym zginęła w jakimś wypadku, także to już był bardzo poważny stan. Co prawda nikomu o tym nie powiedziałam, ale co prawda było widać, że nie byłam osobą tryskającą energią. Nikt mi nie pomógł, nie pocieszał, mało tego, nawet nie zapraszali mnie na swoje urodziny ( przy lawinie 18-stek nie byłam na żadnej)
W dodatku od gimnazjum aż do końca liceum miałam z 3 lub 4 chłopaków, którzy mi się bardzo podobali, ale żaden nie był zainteresowany. Niestety o ile w gimnazjum powtarzałam sobie, że na chłopaków jeszcze za wcześnie, to w liceum zaczynałam się łudzić, bo już byłam prawie pełnoletnią osobą, miałam trochę "oleju" w głowie, wiedziałam czego chcę. No ale nie wychodziło. A ja nie jestem osobą, która jak się ją odtrąca to ona i tak desperacko będzie błagać
W liceum byłam strasznie samotna. W 1 i 2 klasie w ciągu całego roku umówiłam się z kimś na jakieś wyjście do kina czy na kawę maksymalnie 3 razy (w ciągu całego roku!) a tak to w domu komputer i nauka i tak w kółko. W 3 klasie w wakacje poznałam koleżankę, która mieszka 45 minut autobusem ode mnie, więc jak tylko były ferie czy jakieś święto to widywałyśmy się razem i to mnie podnosiło na duchu, ale ona miała u siebie mnóstwo przyjaciół, ja byłam dla niej jedną z wielu a ona dla mnie była jedną jedyną.
Przez to, że ja sama nigdy nie otrzymałam wsparcia w trudnych chwilach, faceci, którzy mi się podobali mieli mnie gdzieś, znajomi nawet na imprezy nie zapraszali to strasznie się odbiło na mojej psychice.
Teraz, na studiach widzę to w szczególności. Jak jakaś koleżanka ma problem np. z chłopakiem to ja mówię "będzie dobrze", ale w głębi duszy przewracam oczami i mówię:"matko, ale ona ma problemy, niech się cieszy, że w ogóle ma chłopaka"- serio, nie znoszę siebie za takie myślenie, ale przez to, że mi nikt nie pomagał, jak byłam wrażliwą osobą to teraz ja nie potrafię dzielić się empatią.
Na studiach jest trochę lepiej pod względem znajomych, bo jednak od czasu do czasu z kimś wyjdę, ale większość dziewczyn ma chłopaków i często wyjeżdżają na weekendy i nie mam się z kim widywać. Nie ukrywam, że trochę zazdroszczę. Ostatnio miałam robić projekt z koleżanką; byłyśmy razem umówione, robota dosłownie na max 40 minut. W tym samym dniu tylko rano napisała mi smsa że nie da rady, bo przyjeżdża jej chłopak i ona jest po zajęciach i nie chce jej się tego robić. Zdenerwowałam się, bo ten chłopak przyjeżdżał do niej 3,5 godziny później, więc we 2 byśmy się wyrobiły, a skończyło się tak, że ona mnie olała, ja musiałam robić sama a jej pomógł jej chłopak.
Ostatnio też miałam niefajne 2 sytuacje ze współlokatorkami. Współlokatorki zrobiły tak imprezę u nas w mieszkaniu. Bardzo chciałam tam być, ale musiałam jechać do domu w ważnej sprawie. Po przyjeździe zorientowałam się, że nie mam prześcieradła w szafce i głowiłam się, co mogłam z nim zrobić, spytałam współlokatorek a te przyznały, że nocowała tam taka koleżanka, a one miały brudne prześcieradła, więc wzięły moje, potem je wyprały i poszły do suszarni (mamy na poddaszu wspólną suszarnię dla mieszkańców) z tym prześcieradłem, ale zapomniały go odwiesić. Gdyby nie zapomniały, ja bym się nie zorientowała a one by mi nie raczyły nawet powiedzieć; tłumaczyły to tym, że bały się, jak na to zareaguję, więc postanowiły mi nie mówić. Nie ukrywam, że poczułam się trochę oszukana i smutna, to tylko głupie prześcieradło, ale chodzi o sam fakt, że nie miały zamiaru mi o tym mówić. Ostatnio pokłóciłam się z rodzicami. Byłam bardzo zmęczona po zajęciach, miałam zły dzień, rodzice to samo i trochę się pokłóciliśmy, ja nie dałam po sobie nic poznać, ale zadzwonił kuzyn, żeby mnie pocieszyć. Weszłam do kuchni, by nie rozmawiać w pokoju i nie przeszkadzać, ale kuchnia nie izoluje w 100% i one słyszały, że zaczęłam płakać rozmawiając przez telefon. Po czasie jedna z nich weszła do kuchni i jak gdyby nigdy nic puściła sobie pranie (mamy pralkę w kuchni), przez co musiałam kończyć, bo był hałas. I to pokazywało, jak bardzo ktoś ma cię gdzieś; ja rozumiem, że nie jej obowiązkiem jest pocieszać mnie, ale ona ot tak weszła i po prostu puściła pranie, nie pytała nawet, o co chodzi, a ja w tym czasie stałam zaryczana z boku.
I przez takie rzeczy straciłam do ludzi zaufanie, empatię, jestem krytyczna nie tylko wobec siebie ale i innych. Nie znoszę siebie za to, ale wiem, że to też nie moja wina. Jak ludzie mają problemy i widzę, że otacza ich i pociesza grono ludzi to ja sobie myślę:"o ale słabi psychicznie, ja sobie z gorszymi rzeczami radziłam sama"- i serio nie da się nad tym zapanować. Jestem miła dla innych, ale nie potrafię nikogo wspierać i pocieszać i to przez to, że sama nie otrzymałam wsparcia, gdy potrzebowałam.
W ostatnim czasie sytuacja się trochę poprawiła. Spodobał mi się kolega z grupy. Po 2 tygodniach studiów uświadomiłam sobie, że on mi się podoba. Potem z tygodnia na tydzień było tylko gorzej- coraz bardziej się w nim zakochiwałam. To był miły chłopak, spokojny, bardzo w moim guście. Robiłam sobie nadzieje i myślałam, że może jednak mu się podobam, tylko jest nieśmiały, by zagadać. Niestety w ostatnim tygodniu przed świętami moja grupa zrobiła sobie taką jakby wigilię grupową. Poszliśmy do kolegi z grupy, siedzieliśmy przy stole. Koło mojego Adasia (bo tak ma na imię) było wolne miejsce, więc usiadłam, stwierdziłam nawet, że to dobra okazja, by coś zagadać. Jednak on siedział tam jedynie przez kilka minut. Potem w pewnym momencie widziałam, że przez kilka sekund zawiesił na mnie wzrok, a następnie przesiadł się do koleżanki, która siedziała 1 krzesło dalej, gadał z nią do końca wigilii czyli przez kolejne 1,5 godziny. Nie ukrywam, że poczułam się strasznie. O ile przez ten okres od września miałam motylki w brzuchu, robiłam sobie nadzieje, pomimo że nic między nami nie było czułam się szczęśliwa, to teraz ten stan smutku wrócił. Ja go sobie odpuściłam, bo to nie miało sensu, by myśleć o nim więcej, ale nie czuję się z tym dobrze
I przez takie doświadczenia życiowe nie potrafię być osobą pełną empatii. Jestem miła, ale z drugiej strony jestem bardzo twarda i wkurza mnie, gdy ktoś marudzi jak mu źle i ciężko, bo ja sama pomocy nie otrzymałam
Tylko że ja siebie za to nie znoszę. Chciałam z tym walczyć, ale nie umiem. To jakby utwardzona cecha. Wiem, że gdybym miała już wcześniej przyjaciół, chłopaka, otrzymałabym pomoc (czyli tak, jak większość nastolatków) to teraz bym taka nie była, a ja się czuję jak zgorzkniała, osamotniona stara panna, pomimo że mam dopiero 20 lat
Co robić? Od razu dodam, że wszelkie rozmowy z psychologami nie pomagają, mam zwierzątka i kocham je, ale człowieka mi nie zastępują