Żyję w ogromnym zawieszeniu. Rok czasu. 12 cholernych miesięcy, gdzie każdego dnia budzę się i umieram od nowa. Gdzie walczę o każdy oddech, z każdą łzą, złością, agresją, niemocą, ogromnym poczuciem bezsilności. Poddaję się, by za chwilę próbować wstać z tej podłogi i walczyć dalej. Rok wzlotów i upadków. Rok, który nie zmienił NIC poza mną. Zabrał mi całą radość z życia, zabrał mi spokój, wiele kilogramów, uśmiech, zabrał mi moje światło. Zabrał mnie.
Mężczyzna, z którym się spotykam trzyma mnie w okrutnej niepewności. Od decyzji zarządu zależy moja przyszłość bądź "nieprzyszłość" w firmie. Pracę już dawno chciałam rzucić ale to on mnie powstrzymuje. Jego obecność. Mój brak konkretnych decyzji wyniszczył mnie już całkowicie. Próbowałam wielu rzeczy. Długich, bezsensownych rozmów, które prowadzą do niczego. Starałam się. Nie starałam się. Walczyłam. Poddawałam. Nie potrafiłam całkiem odpuścić. Uwalniałam swoje uczucia rozmawiając o moich problemach. Odwiedziłam parę razy psychologa ale słysząc takie bzdury jak "zajmij się sobą", znajdź wciągające hobby" szlag mnie już trafił całkowicie. Zajmuję się sobą, dbam o siebie, czytam, słucham muzyki, oglądam, spotykam się z przyjaciółmi, uczę się języka obcego, chodzę na te cholerne spacery. To wszystko gówno daje. Brak mi słów na moją głupotę i naiwność. Mózg mi całkiem odebrało.
Doszłam do ściany. Stoję właśnie, patrzę na tę ścianę i widzę, że już dalej tą drogą nie pójdę. Postanowiłam już całkiem zamknąć się w sobie. Wepchnąć te wszystkie wnętrzności do środka. Wiszą mi na zewnątrz i brudzą wszystko dookoła. Na co mi te uczucia? Bez nich odzyskam siebie, zacznę racjonalnie myśleć. Usłyszałam, że to kiepski pomysł, a dla mnie to teraz jedyne wyjście. Kiedyś tak właśnie żyłam. Może to przez ten grudzień. Święta, Sylwester, koniec roku, podsumowania, postanowienia. To wszystko boli mnie już nie tylko psychicznie ale i fizycznie. Nie śpię, nie jem, nie mogę oddychać, szumi mi w uszach, kręci mi się w głowie. Czasem jest to tak silne, że nie umiem wstać z łóżka. Od tygodnia jest już naprawdę źle. Czuję, że coś siedzi na mnie, dusi mnie, nie wytrzymam już tego.
12 miesięcy.... Jak rok czasu potrafi zmienić człowieka.
Przeczytałam ostatnio jedno zdanie, które wryło mi się w głowę i za cholerę nie mogę tego zmazać. "Jeśli przechodzisz przez piekło, nie zatrzymuj się". Jak mam to przetrwać? Jak mam iść dalej?