Jestem, głupia, naiwna i uległa. Na własne życzenie spieprzyłam swoje życie. Powieliłam błędy osób z mojego otoczenia mimo że całe życie chciałam tego uniknąć.
Wiele lat temu wyjechałam z rodzinnej miejscowości, gdzie została cała rodzina - biedni, pracujący fizycznie ludzie. Chciałam lepszego życia i pojechałam setki kilometrów od domu. Cały życie goniłam za tym by być lepsza, fajniejsza, mieć fajniejsze rzeczy, fajniejszych znajomych. Bardzo byłam zapatrzona na innych. Studiowałam prestiżowy kierunek z bogatymi ludzmi, studia mnie wykańczały - wszystko im poświęcałam; nie miałam trochę wyjścia - rzucając je musiałabym wrócić do domu gdzie i tak było ciasnawo i pracować za najniższą krajową. Przerobiłam kilka związków na studiach i wszystkie dały mi w kość. Pod koniec studiów szukałam chłopaka chyba na siłę i znalazłam: przystojny, wykształcony z dobrą pracą. Wszystko super; troche z dziwnym charakterem ale dogadaliśmy się. Po studiach podjęłam bardzo wymagającą pracę, bardzo dużo pracowałam; miałam swoje super szybkie życie dla którego on był ostoją. Otrzeźwiałam po zaręczynach - zorientowałam się minęło tyle lat i że moje życie będzie już zawsze takie (mąż jest stąd). Nie mówiliśmy o planach na życie, tylko fantazjowaliśmy- głupi!
Jego rodzina: wykształceni, pewni siebie ludzie i ja skryta uległa, głupia dziewczynka z której wszyscy wokół byli dumni i którą chwalili. Początkowo miałam nadzieję na stworzenie z nimi ciepłych, rodzinnych relacji.
Przed ślubem miałam tuzin wątpliwości. Czułam ciągłą manipulację rodziny narzeczonego. Już wtedy chciałam wracać w rodzinne strony, do rodziny, do znajomych, którzy mi tam pozostali. Do spokojnego życia w małym miasteczku, gdzie czułabym się bezpiecznie. Z narzeczonym ustaliliśmy że jeśli mi nie przejdzie to się przeprowadzimy w tamten rejon Polski ale do miasta.
Powinnam wtedy zrezygnować z ślubu ....
Ale uległam namową i manipulacją. Zrobiłam wielkie weselicho, które pozostanie na zawsze najgorszym dniem w moim życiu.
Rodzina męża po ślubie okazała się zimnymi, zapatrzonymi tylko na siebie ludźmi. Już chcą wnuków, chcą nam kupić mieszkanie obok siebie. Obwiniają nas o to że za mało z nimi spędzamy czasu, manipulują żądaniami wnuka, planują jak go będą wychowywać. Czuje się elegancką doczepką do nich, osobą której zdania nikt nie bierze pod uwagę. Mąż słabo sobie radzi z braniem mojej strony. Ja się stawiam a oni tym bardziej są przeciwko mnie... Jedyne moje wyjście to odciąć się od nich! Póki tu mieszkamy maż sam tego nie zrobi.
W pracy jest do d_upy! Mam kupę kasy i tylko tyle z tego.
Moi znajomi to głównie osoby z studiów które zostały w mieście i znajomi z pracy - bogate snoby.
Nie czuje się bezpiecznie w tym miejscu. Chcę uciec ... boje się mieć dziecko z mężem, bo boje się że mi je kiedyś odbiorą gdy postanowie odejść albo zmanipulują je.
Chce wracać w rodzinne strony, gdzie wszyscy są ciepli i gdzie czuje się dobrze, gdzie nikt mi nigdy nie zrobił takich świństw jak tutaj.
Myślę by zostawić męża, którego skrzywdzę tym okrutnie, Boję się o niego bo on się nie pozbiera po tym, myślę że nie znajdzie sobie nikogo innego w życiu, że już nie zaufa żadnej kobiecie. To dobry, spokojny chłopak.
Stoimy w miejscu - nie staramy się o dziecko, nie kupujemy mieszknia ... ja tylko płacze i czuje coraz większą presję, że powinniśmy zrobić krok dalej w małżeństwie. Boje się że ulegnę tej presji i już będzie pozamiatane ....
Chce to wszystko zostawić i uciec ... Tak mi tylko szkoda męża gdy o tym pomyśle...
Spieprzyłam sobie życie. Żałuje że wyjechałam z rodzinnych stron, że poleciałam na kasę i karierę ... byłoby mi lepiej wśród bliskich, żyjąc biedniej ale korzystając z życia. Jestem załamana.