Po pierwsze nie szukam tutaj usprawiedliwienia mojego zachowania. Spiepszylam moje malzenstwo i juz nawet nie mam nadziei, ze cos sie zmieni. Ale zaczne od poczatku. Znamy sie z mezem 10 lat, a od 6 lat jestesmy malzenstwem. Roznie bywalo, raz lepiej raz gorzej. Ale zawsze sobie tlumaczylismy, ze taka milosc zdarza sie tylko raz. Kilka lat temu wyjechalismy za granice. Ja niestety nie moglam znalezc nic stalego, wiec pracowalam dorywczo. Oprocz tego zajmowalam sie domem. I nawet nie wiem kiedy to sie zaczelo... zaczelam czepiac sie wszystkiego, o kazda pierdole sie klucilam, ciagle odgrazala sie rozwodem wszystkko, ale to wszystko mnie irytowalo. Zaczynajac od meza konczac na zwyklych przechodniach na ulicy. Tylko, ze po skonczonej klotni maz zawsze przyznawal mi racje.... Ze on duzo pracuje, ze nie ma go w domu, ze nie pomaga, ze wszystko na mojeje glowie. Wiem, ze mam trudny charakter i lubie jak wszytsko jest po mojemu zrobione, ale teraz wiem, ze moglabym sie poprostu zamknac czasem i nic nie mowic. Z czasem klotnie przerodzily sie w istny dramat. Ja dostawalam atakow histerii, nie moglam opanowac zlosci. Ale potem jakos sie godzilismy i bylo ok. Dwa tygodnie temu czara goryczy sie przelala.... juz nawet nie wiem o co poszlo! Pamitam, tylko ze caly tydzien pozno wracala z pracy ok 24. Wracalam zla, zmeczona, bez energii. Az pewnego razu jak wrocilam pozno, moj maz byl juz w lozku i powiedzial, zeby sie kladla.... a ja tylko rozejrzalam sie po mieszkaniu i zaczelam mu wyrzucac, ze to jest nie tak zrobione, ze pranie nie poskladane, ze kapcie na srodku pokoju..... poszlismy spac obrazenie na siebie. Na drugi dzien on zadzwonil pierwszy, ze przeprasza, ze chce pogadac. Nie dalam mu szansy. Ale po jakims czasie odpisalam, ze przepraszam, ze chcialabym jednak pogadac wieczorem i zeby wracal prosto do domu. Ale on juz byl umowiony z kolega. Wiec sie wkurzylam jeszcze bardziej. Tej nocy kazalam mu spac w innym pokoju, bo smierdzial papierosami. I tak przez caly tydzien sie klocilismy, maz przez ten czas spal osobno. Az w weekend nie wytrzymalam i zadzwwonilam do jego mamy. I powiedzialam jak bardzo mam go dosyc i, ze chce rozwodu. Myslalam, ze go to ruszy, ze jestem juz tak zdesperowana, ze dzwonie do jego mamy. W sumei to juz sama nie wiem co ja sobie myslalam. Jak teraz o tym pomysle, o tych wszystkich glupich klotniach to nie moge uwiezyc, ze o takie glupoty darlam ryja. Ale sama sobie zapracowalam na to. Zamiast przystopowac, zamknac sie, pomyslec, to ja nie dalam sobie nic powiedziec. Az moj maz powiedzial DOSYC. Chce rozwodu, a ja zrozumialam, ze to moja wina. On twierdzi, ze nie, ze poprostu nie pasujemy do siebie. Ze ciagle klotnie wykanczaja go. I ja go rozumiem, bo dla mnie tez nie sa przyjemnoscia. Ale ja zrozumialam swoj blad i jak irracjonalnie sie zachowywalam. Staralam sie go przeprosic, prosilam, zeby sie zastanowil. Ale on juz podjal decyzje. Ja wiem, ze musze sie zmienic, jesli nie dla niego to dla siebie samej. Mowilam, ze mozemy dac sobie jeszcze jedna szance, wszystko jest do odbudowania, ze przeciez sie kochamy. Ale on jest nie ugiety!!! Prosilam, zebysmy dali sobie czas, zeby to przemyslam i za kazdym razem slysze, ze nie, ze on juz ma dosyc. Dodam, ze od naszej klotni minely dwa tygodnie. I wydaje mi sie, ze jego decyzja jest bardziej emocjonalna niz racjonalna. Widze jak sie miota, ze niby chce, ale jest tak uparty i zawiedziony, ze boi sie zmienic zdanie. Jak pomysle jaka jedza bylam to jest mi slabo. Ale ja naprawde zaluje. Tylko, ze teraz jest juz chyba za pozno. Rozwalilam jego i swoje zycie. Ale jest mi tak bardzo zle, bo on nie chce dac mi szansy. Juz szuka adwokata, chce sie wyprowadzic. Dlaczego czlowiek jest madry po fakcie? Wiem, ze on nadal mnie kocha, bo ostatni mi wykrzyczal, ze on chce byc ze mna. Ale chyba nie wie jak to bedzie, boi sie zaryzykowac. I co ja mam zrobic? Czy dwa tygodnie to wystraczajaco duzo czasu na podejmowanie takich decyzji? Moze powinnam sie pogodzic z jega decyzja
2 2017-11-24 14:15:07 Ostatnio edytowany przez LeweL (2017-11-24 14:19:22)
Myślę że człowiek nie jest mądry po fakcie, tylko boi się nowej sytuacji i dlatego nagle niby wszystko zrozumiał i już tego więcej nie zrobi.
Uwierz mi, że prędzej czy później zrobi. Myślę, że jeśli byłabyś z nim znów, to po czasie kłótnie by wróciły.
Na początku było by dobrze, strach przed kolejnym odejściem byłby silny i powstrzymywał przed kłótniami. Z czasem, gdy już przyzwyczaimy się do nowej/starej sytuacji, czujemy się bezpieczni i znów wracamy do tego co było.
Co masz zrobić? Czekać.
Dwa tygodnie nawet choleryk może wytrzymać bez kłótni. To stosunkowo za krótko by coś komuś udowodnić, a na pewno nie to że się wszystko zrozumiało i już będziemy idealni. To jest po prostu deklaracja - zrobię wszystko jak chcesz i już nie będę, tylko wróć do mnie.
Tak to nie działa ...
Pozwól mu odejść. Zmieniłaś jego życie w piekło.
Wiesz, bez urazy... Ale jak czepiasz się o wszystko, o wszystko ryło drzesz.. to skąd to odkrycie, że facet miał dość?
Jak masz złość bez powodu i o wszystko, to idź do psychologa i ZRÓB COŚ Z TYM!!!
Po pierwsze nie szukam tutaj usprawiedliwienia mojego zachowania. Spiepszylam moje malzenstwo i juz nawet nie mam nadziei, ze cos sie zmieni. Ale zaczne od poczatku. Znamy sie z mezem 10 lat, a od 6 lat jestesmy malzenstwem. Roznie bywalo, raz lepiej raz gorzej. Ale zawsze sobie tlumaczylismy, ze taka milosc zdarza sie tylko raz. Kilka lat temu wyjechalismy za granice. Ja niestety nie moglam znalezc nic stalego, wiec pracowalam dorywczo. Oprocz tego zajmowalam sie domem. I nawet nie wiem kiedy to sie zaczelo... zaczelam czepiac sie wszystkiego, o kazda pierdole sie klucilam, ciagle odgrazala sie rozwodem
wszystkko, ale to wszystko mnie irytowalo. Zaczynajac od meza konczac na zwyklych przechodniach na ulicy. Tylko, ze po skonczonej klotni maz zawsze przyznawal mi racje.... Ze on duzo pracuje, ze nie ma go w domu, ze nie pomaga, ze wszystko na mojeje glowie. Wiem, ze mam trudny charakter i lubie jak wszytsko jest po mojemu zrobione, ale teraz wiem, ze moglabym sie poprostu zamknac czasem i nic nie mowic. Z czasem klotnie przerodzily sie w istny dramat. Ja dostawalam atakow histerii, nie moglam opanowac zlosci. Ale potem jakos sie godzilismy i bylo ok. Dwa tygodnie temu czara goryczy sie przelala.... juz nawet nie wiem o co poszlo! Pamitam, tylko ze caly tydzien pozno wracala z pracy ok 24. Wracalam zla, zmeczona, bez energii. Az pewnego razu jak wrocilam pozno, moj maz byl juz w lozku i powiedzial, zeby sie kladla.... a ja tylko rozejrzalam sie po mieszkaniu i zaczelam mu wyrzucac, ze to jest nie tak zrobione, ze pranie nie poskladane, ze kapcie na srodku pokoju..... poszlismy spac obrazenie na siebie. Na drugi dzien on zadzwonil pierwszy, ze przeprasza, ze chce pogadac. Nie dalam mu szansy. Ale po jakims czasie odpisalam, ze przepraszam, ze chcialabym jednak pogadac wieczorem i zeby wracal prosto do domu. Ale on juz byl umowiony z kolega. Wiec sie wkurzylam jeszcze bardziej. Tej nocy kazalam mu spac w innym pokoju, bo smierdzial papierosami. I tak przez caly tydzien sie klocilismy, maz przez ten czas spal osobno. Az w weekend nie wytrzymalam i zadzwwonilam do jego mamy. I powiedzialam jak bardzo mam go dosyc i, ze chce rozwodu. Myslalam, ze go to ruszy, ze jestem juz tak zdesperowana, ze dzwonie do jego mamy. W sumei to juz sama nie wiem co ja sobie myslalam. Jak teraz o tym pomysle, o tych wszystkich glupich klotniach to nie moge uwiezyc, ze o takie glupoty darlam ryja. Ale sama sobie zapracowalam na to. Zamiast przystopowac, zamknac sie, pomyslec, to ja nie dalam sobie nic powiedziec. Az moj maz powiedzial DOSYC. Chce rozwodu, a ja zrozumialam, ze to moja wina. On twierdzi, ze nie, ze poprostu nie pasujemy do siebie. Ze ciagle klotnie wykanczaja go. I ja go rozumiem, bo dla mnie tez nie sa przyjemnoscia. Ale ja zrozumialam swoj blad i jak irracjonalnie sie zachowywalam. Staralam sie go przeprosic, prosilam, zeby sie zastanowil. Ale on juz podjal decyzje. Ja wiem, ze musze sie zmienic, jesli nie dla niego to dla siebie samej. Mowilam, ze mozemy dac sobie jeszcze jedna szance, wszystko jest do odbudowania, ze przeciez sie kochamy. Ale on jest nie ugiety!!! Prosilam, zebysmy dali sobie czas, zeby to przemyslam i za kazdym razem slysze, ze nie, ze on juz ma dosyc. Dodam, ze od naszej klotni minely dwa tygodnie. I wydaje mi sie, ze jego decyzja jest bardziej emocjonalna niz racjonalna. Widze jak sie miota, ze niby chce, ale jest tak uparty i zawiedziony, ze boi sie zmienic zdanie. Jak pomysle jaka jedza bylam to jest mi slabo. Ale ja naprawde zaluje. Tylko, ze teraz jest juz chyba za pozno. Rozwalilam jego i swoje zycie. Ale jest mi tak bardzo zle, bo on nie chce dac mi szansy. Juz szuka adwokata, chce sie wyprowadzic. Dlaczego czlowiek jest madry po fakcie? Wiem, ze on nadal mnie kocha, bo ostatni mi wykrzyczal, ze on chce byc ze mna. Ale chyba nie wie jak to bedzie, boi sie zaryzykowac. I co ja mam zrobic? Czy dwa tygodnie to wystraczajaco duzo czasu na podejmowanie takich decyzji? Moze powinnam sie pogodzic z jega decyzja
Dwa tygodnie to moze byc malo na podjecie powaznej decyzji. Dlatego twoj maz wytrzymal z toba 10 lat. Wreszcie podjal decyzje i jesli jest facetem, to bedzie sie jej trzymal.
Jak wroci to drzyj ryja dalej. Ciekawe gdzie jest jego granica wytrzymalosci.
6 2017-11-24 17:31:23 Ostatnio edytowany przez Gary (2017-11-24 17:46:36)
@miki.... wyluzuj! Przeprosiłaś. Przeproś jeszcze raz i jeszcze raz i sto razy. Potem pisz do niego listy. Ale broń boże mu nie mów, aby nie odchodził od Ciebie.
Jest szansa, że jak przyjdzie mu składać papiery rozwodowe, to się wycofa wtedy.
Również sędzia tak łątwo nie pójdzie na rózwód, bo powiesz, że kochasz męża, że był błąd, że żałujesz, że się poprawisz. ON będzie musiał w sprawie rozwodowej przytoczyć z tysiąc dowodów na twój trudny charakter. Być może ma te dowody, byc może nei ma.
Ja pewnie bym od takiej żony odszedł niestety...