Mama Emigrantka napisał/a:Jestem po lekturze jakiegos tam postu na forum, w ktorym mowa, ze facet nie jest gotowy na cos tam, chce sobie "zrobic przerwe", a potem ewentualnie wrocic. Niedawno czytalam w angielskim "Glamour" swietny artykul o tym, jak to dzisiaj mlodzi ludzie randkuja. Okazuje sie, ze wiele z nich tkwi w czyms takim jak AR czyli Almost Relationship. Niby jestesmy w zwiazku, ale nie do konca zdeklarowani. Spotykamy sie z paroma ludzmi naraz, nawet jesli odzywaja sie do nas raz na miesiac, idziemy na kawe, do kina, spedzamy milo czas, trzymamy pare srok za ogon, zeby zobaczyc, ktora lepsza albo czy nie pojawi sie cos lepszego, jest fajnie, przyjemnie, ale do konca nie deklarujemy sie, zeby byc z jedna osoba w normalnym zwiazku, ktory musialby wykluczyc spotykanie sie z ta "reszta opcji".
Przeczytałem pobieżnie 3 artykuły na ten temat i każdy opisuje to zjawisko nieco inaczej:
-w jednym AR wiąże się z wyłącznością (nie spotykania się z innymi na podobnie bliskiej stopie), a sedno problemu łączy z pewnymi zasadniczymi niezgodnościami np. światopoglądowymi, brakiem "chemii", itp. które nie pozwalają jakoś popchnąć związku na wyższy etap, osoba "czuje że to jednak nie TO",
- drugi (w odniesieniu do wyłączności) dodaje słowo "almost" ("almost exclusive"), czyli osoby dopuszczają równorzędne relacje podobnego typu (?)
- trzeci opisuje to na przykładzie młodych niedoświadczonych ludzi, którzy z NIEWIADOMYCH właściwie przyczyn tkwią wciąż we "flirty friendship"-
cytuję/tłumaczę: ["ten moment- kiedy odprowadzacie się do domu, i następuje chwila kiedy macie powiedzieć sobie "cześć" ale przeciąga się ona i czuć dziwne napięcie między Wami.]
Trochę gimnazjalne problemy- oglądając takie sceny w filmach po prostu mówi się: "no pocałujże ją gamoniu!";)
Tak więc chaos definicyjny - ilu opisujących, tyle podejść do tematu. Podobnie jak w przypadku innych tego rodzaju para- czy pseudonaukowych terminów czy zjawisk (samce alfa itp.)
Zresztą sama w cytowanym fragmencie zakreśliłaś dość szeroką definicję- podałaś dwa odległe od siebie przykłady. Łączy je jedno - niemoc decyzyjna, mająca jednak moim zdaniem zupełnie inne źródła.
W pierwszym przypadku facet jak sądzę wszedł spontanicznie w związek, nie mając w głowie ustalonych pewnych kluczowych spraw i w obliczu pewnych problemów chce czasu by w spokoju się zastanowić co jest dla niego ważne, czego w związku oczekuje, czego nie akceptuje itp. W tym sensie- mógł mieć rację- nie był gotowy na związek. A na ile jest sensowna "przerwa w związku" w takiej sytuacji to już inna sprawa.
Natomiast "równoległe randkowanie" jest bardziej spomplikowane i wielowątkowe, ale sednem problemu jest chyba to, że ludzie nie kładą nacisku na "Czy i kiedy" (podjąć DECYZJĘ o wejściu na całego w związek), ale kładą akcent na pytanie 'Jak?" (jak wybrać w takiej sytuacji?).
I ja to poniekąd rozumiem... skoro np. babce wszyscy faceci, z którymi się spotyka podobają się,
z wszystkimi jest jej dobrze, i z wszystkimi świetnie się rozumie, to co jej poradzić?
Myslę, że ludzie którzy długo borykają się z tym problemem nie mogą np. przeskoczyc świadomości, że tak naprawdę na świecie jest masa ludzi z którymi można stworzyć fajny (i za każdym razem inny) związek.
Po prostu nie mogą tego objąć umysłem, trochę tak, jak człowiekowi trudno jest zrozumieć "nieskończony wszechświat", lub ustosunkować się do tego co jest po śmierci. Tyle że to, że wszechświat jest ponoć nieskończony nie ma realnego wplywu na nasze życie, natomiast ewentualny wybór partnera taki wpływ miał będzie.
No i teraz jak wybrnąć z sytuacji, w której jednak wybierasz któregoś/którąś, ale nadal tak naprawdę nie wiesz czemu akurat tego/tą? I wiesz, że to nie da Ci w przyszłości spokoju? A więc powstrzymuje ich uzasadniona obawa, że pochopny/przypadkowy wybór może nadwątlić ten związek. W głowie wciąż tlić się będą wątpliwości. Z czego wynika ta obawa?
Myślę, że w kontekście tego co napisałem powyżej po części z buntu- że tak naprawdę jesteśmy tylko pyłkiem w tym wszechświecie, którego wybory nikogo nie obchodzą, a po części z tego że społeczeństwo wciąż tkwi w paradygmacie 'milości romantycznej"- oczekiwaniu na idealnego partnera, tzw. polówkę pomarańczy.
Czekają więc na jakaś "kropkę nad i", jakiś znak, jakieś wydarzenie, zachowanie, itp. które ułatwi im wybór.
Jak mniemam rzadko się to wydarza, lub nie jest to w wypadku tych osób na tyle spektakularne by podjąć decyzję.
Na ile te oba aspekty są w ogóle uświadomione/ubrane w słowa, to już inna sprawa...
Wpływ też może mieć przekonanie (na ile słuszne?) takich osób, że wybierając kogoś na amen, zamykają się automatycznie na aspekty, które w danym momencie z "prawie wybranym" partnerem są może OK, ale nie "błyszczą" tak jak z innym/innymi (tych których się odrzuca). A więc poczucie pewnej straty. Skoro strata, to powstaje dysonans zawarty w pytaniu: "Dlaczego wybierając miłość, jednocześnie mam coś tracić? Hallo, coś tu nie gra..." A więc przeciąga się moment decyzji w nieskończoność, mając nadzieję że ugra się/utarguje z życiem JAK NAJWIĘCEJ, jednocześnie redukując ten dysonans do minimum.
EDIT.
Oczywiście w grę może wchodzić znacznie więcej przyczyn tego rodzaju i ich kombinacji...
+kilka innych drobnych edycji