Witajcie Kochane,
długo nosiłam się z zamiarem wyrażenia za pomocą słów tego, z czym borykam się na co dzień.
Jestem mężatką, ledwie przeszło rok, moja córeczka ma 6 miesięcy. Nie poznałam dobrze męża zanim wzięliśmy ślub, zaszłam w ciąże i tak nasze drogi związały się na tyle, że wstąpiliśmy w związek małżeński. Mąż od początku był dla mnie bardzo dobry, dbał o mnie. Często jednak borykaliśmy się z problemami narastającymi ze strony jego rodziny.
Mąż pochodzi z rozbitego domu, w którym żyło się bardzo biednie. Dużo przeszedł. Jego matka była bita przez jego ojcia, on jej bronił, jej i brata. Ona jednak ułożyła sobie życie z nowym partnerem, wyjechała, a na głowie męża pozostawiła opiekę nad 17letnim bratem, z którym nierzadko były problemy. W czasie, gdy nasz związek rozwijał się, na męża ze strony matki spadało wiele obowiązków. Ona za granicą z nowym partnerem, pozostawiła na głowie męża wszystko. Nie interesowało ją nic. Zwiedzała nowe kraje i chyba nowe, lepsze życie uderzyło jej do głowy na tyle, że nie pojawiła się nawet na naszym ślubie, co więcej w czasie, gdy nasza córeczka była chrzczona ona była na wczasach w tropikalnym kraju. Przykre to wszystko bardzo, bo uważam, że mój mąż i moja córka zasługują na to, aby mieć pełną rodzinę. Przynajmniej zależało mi od samego początku na tym. Moje relacje z teściową nie są najlepsze, w ciąży wiele mnie utruła, telefonami, urwałam z nią kontakt, a gdy przejazdem przed wczasami wpadli na kilka dni tutaj do Polski miałam z nią tylko same problemy, nieustanne docinki z jej strony doprowadziły do tego, że w końcu musiałam się odezwać, bo powiedzcie - jak ktoś kto pozostawił dzieci same sobie (wiedząc, że na ojca liczyć nie mogą), wyjechał, umył ręce może pouczać mnie w kwestiach macierzyństwa, tym bardziej, że uważam, że jestem dobrą i rozsądną mamą, która dobro własnej córki stawia ponad własne.
Wielokrotnie matka męża była przyczyną naszych kłótni. Ja nieraz przez nią płakałam, a on jak sam twierdził nie chciał jej zwracać uwagi żeby nie robić jej przykrości. Dodam, że głównie takie sytuacje były w ciąży.
Mąż jest bardzo za rodziną, szanuję to, ale chciałabym, aby i mnie szanowano, tym bardziej, że pod nieobecność teściowej to ja opiekowałam się jej młodszym synem, ją nawet nie interesowało to, że ma problemy, że niedojada, a gdy trafił dwa razy do szpitala ona miała to całkowicie w nosie, inna matka wsiadłaby w pierwszy lepszy samolot.
Od dłuższego czasu coś nie styka między mną a mężem. Stał się po ślubie bardzo zimny, oschły. Owszem, kocha naszą córeczkę, stara się dla niej, pracuje nawet na trzy etaty, ale na mnie w ogóle jakby nie zwraca uwagi. Ciężko nam było nawet się do siebie zbliżyć i niestety, gdy w końcu nam się to udało po 4 miesiącach od narodzin dziecka, tak po kilku spędzonych wspolnie chwilach znów jest to samo. Ja wiem, zmęczenie, praca, stresy związane z utrzymaniem rodziny, ale dlaczego wszelkie flustracje wyładowywane są na mnie. Przeziębiłam się, wczoraj mieliśmy kolejną kłótnię, tylko o to, że pootwierał okna. Rzadko wychodzę, a przez takie wietrzenie ciągłe niestety, ale złapałam katar, kaszel, a karmie piersią. On tego nie rozumie. Uważa, że należy wietrzyć i już. Nawet do prania się doczepił, że zrobiłam wieczorem, bo według niego przeze mnie wda się do mieszkania pleśń. I wyobraźcie sobie, że on o takie rzeczy kłóci się ze mną. Dostał wczoraj prezent mikołajkowy, z nerwów na mnie nawet go nie otworzył. Cały wieczór było mi przykro, a gdy próbowałam z nim rozmawiać on nie słuchał, nie patrzył, raził chłodem i obojętnością. W sytuacjach, gdy coś mu niepodpasuje taki właśnie jest. Nie lubi bliskości, przeszkadza mu nawet zwykłe przytulenie na co dzień - bo zaraz jest mu za gorąco, albo go swędzi. Tak! Po takie argumenty sięga. A mnie pęka serce, bo przecież gdy tylko trochę więcej wypije, rzadko, bo rzadko, ale jak już jest okazja to przy wszystkich opowiada historię naszego poznania, mówi jak bardzo mnie kocha i że czekał na mnie całe 5 lat odkąd się poznaliśmy i wtedy już wiedział, że to to.
Nie wiem za co on mnie tak każe, dlaczego sprawia mi przykrość, przecież po kilku takich sytuacjach wie już co mnie boli czego nie umiem znieść. A nie umiem - tej obojętności i wrogości jaką ma wobec mnie, gdy złości się o głupoty, bo tak, zawsze chodzi o głupoty - zamiast cieszyć się nami, tym, że nam się wiedzie on tłamsi mnie tym swoim podejściem. Wczoraj chodzilo o okna, o pranie, a o co będzie chodziło następnym razem? Mam chwilami dość. On nie chce słuchać.
Wczoraj w płaczu powiedziałam mu, że nie umiem tego dalej znieść, tej obojętności, tego chłodu, który ma dla mnie. Powiedział, że jest już taki i to się nie zmieni. I mam to zaakceptować, bo nie ma opcji, aby się zmienił, bo jak twierdzi i tak nagina się dla mnie bardzo, a wie, że jest szorstki i chłodny. Na prośbę o to żebyśmy zaczęli się bardziej starać, naprawić coś on mówi stanowczo nie.
Dziewczyny, co ja mam robić? Wczoraj w nerwach powiedziałam mu, że przepraszam go za to, że ma taką niedobrą żonę (choć tak naprawdę uważam, że naprawdę się staram, dbam o porządek, gotuję, zawsze czekam na niego aż tylko przyjdzie, tęsknie, wyczekuję wspólnych chwil razem, gdy tylko wraca po całym dniu z pracy) odpowiedział "proszę bardzo". Na wszystko wczoraj reagował chamsko, wrednie, był tak bardzo pewny siebie. Wiecie, ja za każdym razem, a średnio co miesiąc, czasem dwa, trzy jest taki dzień jak wczoraj i czuję się zwyczajnie wtedy jak zero, jakby mnie przygniótł do podłogi i rozdeptał butem.
Różnimy się. Tzn. domy w jakich nas wychowywano się różnią, nasze matki ich podejście do nas. Moja mama zięcia traktuje jak syna, a mnie teściowa jak rywalkę - rywalizuje ze mną, jak kobieta z kobietą. Przy mnie ta ostatnia gra najlepszą kobietę, matkę na świecie, a od jej dzieci wiem, że całe życie miała ich gdzieś i chowali się sami.
Powiedzcie, co robić. O co tu może chodzić. Boje się, że jego matka miesza między nami. Nie rozumiem męża i tych jego napadów złości na mnie. Wczoraj z tego wszystkiego wpadłam w histerię, płacz i szarpnęłam go lekko parę razy. Powiedział, że jestem jak jego ojciec, oprawca... A uwierzcie, w życiu nikt mnie tak nigdy nie sprowokował. Cały czas chcę dla męża domu, rodziny, na którą zasłużył, a której nigdy nie miał i tracę powoli wiarę w to wszystko. Czuje się przytłoczona jego matką, teraz nim. Nie umiem wybrnąć z tego, chodzę smutna. Najbardziej zależy mi na dziecku. Dziś po rozmowie na poważnie, w której stwierdził, że się nie zmieni i taki jest powiedziałam mu, że jeśli tak, nie chcę w domu słyszeć o uczuciach, nie chcę aby komukolwiek mówił jak mnie kocha, nie chcę bliskości, buziaków na dzień dobry, poprosiłam nawet o to, aby nocował od dziś w innym pokoju. Zostaję z nim, tylko dla dziecka. Po prostu wczorajszego dnia pękło coś we mnie. Gdyby nie córeczka odeszłabym, ale nie chcę aby chowała się w rozbitym domu, poza tym z czego ja ją utrzymam skoro jeszcze pół roku mam macierzyńskiego, a później nawet nie ma kto mi zostać z dzieckiem :( Owszem, rodzice przyjmą mnie z powrotem, pomogą, ale i tak boję się perspektywy bycia samej z dzieckiem, boje się tego jak ognia, bo boje się, że skrzywdzę tym córeczkę. Poza tym mój mąż to naprawdę mimo wszystko dobry człowiek, nie wiem kompletnie i nie rozumiem dlaczego taki dla mnie jest.