Drogie Netkobiety,
będę bardzo wdzięczny za rady, to mój drugi post po dłuższej przerwie. W skrócie nakreślę moją sytuację.
Mam 27 lat, przez 4 lata byłem w związku z wyjątkową kobietą. Raz było lepiej, raz gorzej, ale przez ostatni rok po prostu ''odleciałem'' i zrujnowałem wszystko co nas łączyło przez swoje zachowanie. Gardziłem wszystkim i byłem pewien, że nigdy mnie nie rzuci, bo nikogo tak nie kochała ani ja nikogo tak nie kochałem - głupota nakłoniła mnie do sprawdzania ''ile ona zniesie''.
Stało się, rzuciła mnie, teraz jest w szczęśliwym związku z innym. Dowiedziałem się o tym pół roku temu i rozpoczął się mój nieprzerwany koszmar. Nie ma przebudzenia, nie ma zaśnięcia, nie ma wolnej chwili, w której bym o niej nie myślał. Starałem się zrobić wszystko, aby o tym zapomnieć, niestety im mniej wiem co u niej, tym więcej myślę. Wiem, że muszę iść na terapię. Wiem też, że jestem bardzo wymagającym, twardo stąpającym po ziemi człowiekiem, który nie wierzy, że terapia może mi pomóc.
Stąd moje pytanie - czy jest sens iść na terapię? Przecież nie zmieni to mojej sytuacji, a nie jestem z tych, którym powie się - nie jest źle, będzie lepiej i oni w to uwierzą - ja wiem, że będzie tak samo.
Jedyne, co jak wydaje mi się mogłoby mi pomóc to poznanie innej osoby. Problemem jest fakt, że nigdy nie spotkałem kogoś, kto nawet w 10 procentach podobałby mi się jak ona (poznałem naprawdę wiele osób) - chodzi tu przede wszystkim o charakter. Wiem, że ona długo o mnie walczyła i przez rok nie poddawała się dopóki ktoś nie zaczął jej podnosić ''z ziemi'' - jej obecny chłopak i jak sądzę pewnie narzeczony i mąż. To tym bardziej mnie boli, że ona tak kiedyś kochała. Czy mam zacząć usilnie kogoś szukać na jej miejsce? Przecież wiem, że każdą będę do niej porównywał..
Czy myślicie, że jeżeli ona kochała, to czasami o mnie myśli? Czy też, gdy jest się szczęśliwym to nie myśli się o byłych?
Pozdrawiam i dziękuję za odpowiedzi.