Witam serdecznie.
Coś mi się zdaję talerzyku, że ja będą tą, która wrzuci łyżkę dziegciu do tego kontenera miodu, który ostatnio tutaj się rozlał.
Nie zamierzam wzbudzać kontrowersji, a jedynie powiedzieć jak ja widzę, to co w tym wątku się dzieje.
Śledzę Twój temat od jego początku, był nawet taki moment, że romantyczna część mnie zwyciężyła i gdzieś w głębi serca kibicowałam Ci bardzo, żeby udało się z mężem, ale...
No właśnie... ALE...
Załóżmy sobie hipotetyczną sytuację:
Na ulicy człowiek bije psa; bije go naprawdę poważnie, zaczyna się lać krew, pies skowyczy, daje wyraźnie do zrozumienia, że go boli. Co robisz?
a) biegniesz do nich, odciągasz psa, zabierasz go, opatrujesz mu rany, zapewniasz bezpieczeństwo i czas, żeby doszedł do siebie
b) biegniesz do nich, odciągasz psa,a potem bierzesz za rękę człowieka, prowadzisz go do psychoterapeuty, strasz się dociec motywów jego postępowania: może miał złe dzieciństwo, może był bity, pogubił się pewnie biedaczek, potrzebuje pomocy i przyjaciółki, która go z tego wyciągnie i będzie prowadziła za rączkę. Pies zostaje na ulicy, krwawiąc i skowycząc.
Jaka jest Twoja odpowiedź?
.
.
.
.
Dla mnie Ty jesteś w tej historyjce tym psem właśnie. Jednocześnie jesteś tą osobą, co w drugiej odpowiedzi ratuje naszego pana bijącego zwierzę. Powiem więcej. Dla mnie jesteś KKZB - kobietą kochającą za bardzo. Skąd wiem? Bo i ja nią byłam. Mój przedostatni związek wyglądał praktycznie tak jak Twój. A potem wpadłam z deszczu pod rynnę i trafiłam na psychofaga, który nieźle mnie przeczołgał. Chociaż właściwie przeczołgałam się sama.
Ale wróćmy do meritum.
Ja to widzę tak, że teraz najbardziej cierpiącą osobą jest biedny misio, który:
1) skłamał, obiecał, że już nie będzie, po czym skłamał znowu
2) nie wie, biedaczek, jak to się stało, przecież było mu tak cudownie z Tobą, no miód, cud i orzeszki, no zagubiło się biedaczysko tym szczęściu
3) teraz będzie korzystał z tego, że się poświęcasz i tak bardzo chcesz mu pomóc, żeby się chłopina odnalazł w życiu.
E e, nie tak to działa. A przynajmniej nie tak powinno.
1) przeczołganie przez psychofaga dało mi kilka rzeczy, między innymi to, że jeszcze bardziej uchwyciłam się swoich zasad i już nigdy nie zamierzam ich odpuścić. Można skłamać, zdarza się, podobno ludzie dziennie mówią ileś tam kłamstw. Tylko że te kłamstwa to są rzeczy typu: ooo, jaką masz super fryzurę (trzy włosy na krzyż),a wiesz, byłam po drodze pooglądać ciuchy (poleciałam do Burger Kinga i nażarłam się najbardziej kalorycznym burgerem, bo ta nasza dieta to już mi bokiem wychodzi).
Takie kłamstwa można przeżyć, nie ma się o co czepiać. Ale kłamanie z premedytacją w sprawach fundamentalnych? NIE. Nie ma takiej opcji. Bo się bał? Czego się bał? Że straci Ciebie? Zadowoliła Cię taka odpowiedź? A co to znaczy, że straci Ciebie? Czy aby jesteś pewna, że chodziło mu o to, że straci miłość swojego życia, czy może raczej praczkę, sprzątaczkę, osobę, która zawsze się poświęci, ciepły dom, bezpieczną zatokę, wszystko na co pracował, miejsce do którego można wracać itd itp. Czy on to sprecyzował? Wątek stał się jak dla mnie już dość długi, choć czytałam dwa razy, mogłam więc gdzieś przeoczyć takie wyjaśnienia.
2) Co to znaczy, że nie wie dlaczego Cię zdradził, skrzywdził, whatever? Dla mnie taka odpowiedź znaczyłaby kompletny brak szacunku dla mnie, dla moich uczuć, dla naszej umowy, którą mieliśmy, dla naszego wspólnego życia. Wybacz, ale już teraz wiem, że nie przyjęłabym takiej odpowiedzi od partnera. Jak nie wie, to niech się dowie i wtedy wróci do stołu rozmawiać.
3) O ile dobrze zrozumiałam, teraz sytuacja się odwróciła i pomocy potrzebuje mąż, bo się zagubił w tym całym waszym szczęściu tak bardzo, że odnalazła go dopiero inna kobieta - no niemal uratowała mu życie, mógł w tym szczęściu utonąć żywcem. Więc teraz Ty będziesz jego przyjaciółką, będziesz go wspierać, prowadzić, będziesz jego przewodniczką w poszukiwaniu zagubionego misia.
Srsly?
Jak to ujęła jedna z dziewczyn na pewnym forum - pozwolę sobie zacytować jej słowa - "przeczytałam w ostatnich dniach cały internet jak Chuck Norris" w poszukiwaniu informacji o psychofagach. Znalazłam dużo, znalazłam też wiele stron i informacji, jak powinien wyglądać dojrzały, dorosły związek i miłość. Zacytuję Ci jedną rzecz z artykułu, który przeczytałam dzisiaj.
"Mit o miłości, która wszystko poświęci.
„Moja miłość go zmieni”, „Ja go uleczę ze wszystkich niedoskonałości i braków”, „Zrobię dla niej wszystko”, „Będę walczyć żeby uratować ten związek”. Tego typy sentencje charakteryzują osoby które utożsamiły miłość z poświęceniem. Poświęcać się możemy na wiele sposobów, oddawać kawałek po kawałku swoje zainteresowania, życie, karierę, przyjaźnie w imię trudnej miłości, która mamy nadzieję, kiedyś spłaci dług. Jeśli partner sprawia ból, wyrządza krzywdę, manipuluje, osoby pojmujące miłość jako poświęcenie przyjmą to z początkową pokorą, zbudują pomnik męczennika i dumnie na nim staną. Im więcej z siebie dają tym większe poczucie misji, jednak iluzja nie utrzymuje się długo, gdzieś w zaciszu własnych myśli przychodzi poczucie wykorzystania, złość za nieodwzajemnione uczynki, smutek i samotność, bo skoro tyle mu dałam to dlaczego on się nie zmienia? Cierpienie jest tak ogromne, że nie sposób o nim nie mówić, użalanie, zwalanie odpowiedzialności na los, czy chorobę partnera, nienawiść i wchodzenie w rolę ofiary to najczęściej spotykana konsekwencja lęku przed wzięciem odpowiedzialności za siebie. Jest to częsty syndrom partnerów będących w związku z osobami uzależnionymi. Osoba której miłość do partnera jest silniejsza niż jej cierpienie, nie umie traktować siebie z szacunkiem. Pozostanie w roli ofiary tak długo, jak długo będzie budować swoje poczucie wartości na poświęceniu i nie zrozumie, że pozwalanie na to by ktoś ją krzywdził, jest wbrew ludzkiej godności. Argumentem kobiet, które są matkami, jest niemożność rozstania się z krzywdzącym partnerem, ze względu na dobro dzieci. Tymczasem szczęśliwe dzieci to szczęśliwi rodzice. Argument ten jest konsekwencją ogromnego lęku przed wzięciem odpowiedzialności za swoje życie i lękiem o przetrwanie bez partnera."
Mam wrażenie, że słyszysz, że dzwonią, ale nie wiesz, w którym kościele. Niby wiesz co i jak, przytaczasz tu słowa z tekstów, które i ja znam, ale tak naprawdę to co robisz przeczy temu co mówisz. Bo w życiu trzeba stawiać granice, również osobom, które bardzo się kocha. Czasem (nie)stety te granice trzeba postawić im za drzwiami.
Żeby było jasne: nie zamierzam Ci dawać żadnych rad, ani mówić, co masz robić. Nie uważam też, żeby Twój mąż był psychopatą (wyjaśniam, gdybyś nie daj boże tak pomyślała czytając mojego posta). Jednakże czułam, że po prostu muszę się wypowiedzieć w tym wątku, bo poniekąd widzę w Tobie siebie sprzed kilku lat... i siebie z niedawnego czasu. Mam też świadomość, że nijak nie uchronię Cię przed popełnianiem błędów, bo te niestety każdy musi zrobić sam - i albo wyciągnie z nich naukę i pójdzie dalej, do przodu, albo nie... i będzie stał w miejscu, albo się cofał.
Na zakończenie jeszcze powiem, że ze wszystkich wypowiadających się tu osób chyba najbardziej utożsamiam się z Afterem - jeśli chodzi o sposób myślenia o pewnych rzeczach. Przy czym After bardzo delikatnie i dyplomatycznie wypowiadał się w tym wątku. Ja, mimo żem Waga, to nie zawsze mam chęć na dyplomację; wolę często mówić prosto z mostu.
Nadal będę Ci kibicować, ale nie w ratowaniu związku, nie w ratowaniu męża, nie w ratowaniu miłości, tylko w ratowaniu siebie.