Potrzebuję wsparcia, by pozbierać się po zdradzie. Chciałabym żeby ktoś trzeźwym okiem spojrzał na mnie i moje życie. Potrzebuję tego. Potrzebuję chyba by ktoś wyraził opinię o mojej sytuacji...Głupie to, ale wstydzę się o tym porozmawiać z kimkolwiek. Czy jest sens walczyć ze sobą o ten związek? Czy jest sens zaufać choć trochę drugiej osobie po czymś takim? Czy kiedyś będę mogła popatrzeć sobie w twarz?
Wydawało mi się, że znam mojego męża. Wydawało mi się, że mogę mu ufać (i ufałam) bezgranicznie. Wydawało mi się w końcu, że nic takiego mi się nie przytrafi. Bywało między nami różnie. Dzieliliśmy wspólnie długie piętnaście różnych lat. Czułam się w tym czasie ogromnie szczęśliwa i czułam się też, wiele razy, samotna i zraniona. Płakałam i rozwodziłam się, bałam się, cierpiałam, klęłam, nienawidziłam, ale w tym wszystkim kochałam bezgranicznie. Oddałam się cała. Miałam tylko jego, najbliższą mi osobę, jedyną, która wiedziała o mnie wszystko – także to, że trudno jest mi wybaczyć pogardę, oszustwo, kłamstwo.
Mimo to zostałam sama. Obdarta ze złudzeń. Od tej pory nic nie jest takie samo. Nie ma mnie.
Poznałam w tym wszystkim siebie. Wiem, że nie wybaczę. Ja nie wybaczam. Jestem na to zbyt dumna...
Mój mąż mówił kiedyś, że nie wyobraża sobie życia beze mnie, że dla niego zdrada to definitywny koniec. Że, o ironio!, nie będzie miał innej kobiety prócz mnie jeśli odejdę. Byliśmy więc zgodni lecz nie ustaliliśmy chyba co dla każdego z nas znaczy zdrada. Dla mnie to nie tylko fizyczność, choć oczywiście też. Słowa, czyny, gesty które pojawiają się wobec innych osób, a które ranią w jakikolwiek sposób kogoś, komu wcześniej obiecywaliśmy uczciwość to dla mnie zdrada. Zdradą nazywam upokorzenie jakiego doznaje się na skutek działań bliskiej osoby. Zdradą jest dla mnie flirt, komplementowanie innych i nie chodzi mi o niewinny żart, zdrada to nadszarpnięte zaufanie.
Ja nie jestem zaborcza, nigdy chyba nie byłam – dziś wiem, że urodziłam się w czasach w których po prostu nie ma dla mnie miejsca. Jestem sama – ja i moja wiara w miłość, moje oddanie. Nigdy nie zabraniałam wyjścia na piwo. Nigdy nie zabraniałam wyjazdów – nawet wtedy gdy zostałam sama w zagrożonej ciąży z maleńkim, kilkumiesięcznym dzieckiem u boku, bo mój mąż miał okazję się doskonalić zawodowo. Wspierałam, wysyłałam go tam choć wewnętrzna część mnie błagała – ZOSTAŃ… POMÓŻ. Ale dla mnie nie liczyłam się ja. Szkoda było nie wykorzystać takiej szansy dla niego. Potem jego utracona pasja i znowu ja zostałam gdzieś z boku… Zawody, turnieje, wyjazdy. A ja sama, ale pełna wiary, miłości, naiwna i głupia…
Oddana rodzina – zżyta. Tak mówił mój mąż. Wyliczał zalety takiego układu – choć i ja je w pewnym sensie widziałam niektóre. To co, że nijak miały się one do mnie. Korzystał on, rozwijał się, realizował, miał wolną rękę, no i dzieci miały mnie na co dzień.
Były kryzysy. Większe i mniejsze. Byłam w pewnym momencie bardzo nieszczęśliwa, przytłoczona, zaniedbana. Widziałam, że znikam, ale podniosłam się. Byłam. Trwałam. Oczywiście wierna.
Nadeszły tez lepsze lata – ostatnio było dobrze, naprawdę dobrze. Znowu mnie przytulał, dotykał, kochał się ze mną jak kiedyś (jak zaraz na początku). Nie rozmawiał jak dawniej, ale myślałam, że to zmęczenie, praca, obowiązki. Jednak czas i siły na rozmowy były przeznaczone dla niej. Intymne, bliskie, upokarzające. Jego zdaniem tylko głupie rozmowy. Dla mnie strata: zaufania, poczucia własnej wartości, strata jego i nas. Strata mnie dla mnie. Byłam naiwna. Byłam ślepa choć podejrzewałam – widziałam, że go zaczepia, ale wierzyłam, że mój mąż nie jest taki. Widziałam w nim innego człowieka. Piętnaście lat spędziłam z kimś kogo tak naprawdę nie znałam. Zdałam sobie sprawę jaka ja jestem i byłam głupia. Zostałam sama. Zostałam bez części siebie. Nie ma we mnie już nic co cenię.
On twierdzi, że okłamał mnie raz umawiając się z nią. Ja widzę to kłamstwo wszędzie. Za każdym razem gdy z nią pisał, chwalił, komplementował i myślał o niej. Gdy marzył o niej i wtedy gdy pojechał do pracy wcześniej by zastąpić kolegę a tak naprawdę pił kawę z nią – TYLKO KAWĘ i aż kawę.
Widzę kłamstwo we wszystkim co dotyczyło NAS w tym czasie. W dotyku, w seksie. Czuję, że dla niego tam nie było już mnie. I choć on zaprzecza nie da się już tego uczucia wygasić. Ja po prostu wiem. Czuję się poniżona.
Widzę ich rozmowy, wyznania. Czuję, że rozmawiają o mnie i o nim (jej mężu) śmiejąc się. Widzę, jak usprawiedliwiając siebie wytykają sobie nasze wady i zastępują je swoimi zaletami. Widzę jego wyznanie: jesteś dla mnie jak narkotyk i wspólną radość, że żona i mąż się nie domyślili jak wymyślali dla nas wymówki. Widzę te uśmiechnięte buźki w wiadomościach, grę słów. Czuję wstyd gdy wyznaje jej, że mnie kocha jednocześnie opluwając mnie brnie w nią. Widzę w wyobraźni ich następne spotkania i nie wytrzymuję – dziękuję mu za to.
Dziękuję za kłamstwa. Poniżenie. Za wstyd, za cierpienie. Za zdradę – bo dla mnie to była zdrada. Ale tylko dla mnie. Dla niego to głupie pisanie, dla niej dowód jak świetnie się rozumieli. Dla mnie cios poniżej pasa po którym się najpewniej nie podniosę.
Dla nich nic się nie wydarzyło się nic...
Mąż zmienił hasło do konta, żebym się nie domyśliła, kasował wiadomości, żebym ich nie czytała, spotkał się z nią, kłamał mnie i twierdzi teraz, że to nic nie znaczy. Cały czas kłamał. Pomysł ponoć jej – i ona robiła to samo, mimo że jej mąż jest taki wyrozumiały (nie taki jak ja).
Jesteśmy po prostu innymi ludźmi. Dla mnie to nadto. Wiem, że tego nie udźwignę. Dla nich to nic.
Ona czuje się „przedmiotem wzgardzonym bo przecież chodzi i myśli”, on obwinia ją bo mu się narzucała. A winna jestem ja - bo nakryłam. Jestem nieuprzedmiotowiona, niewzgardzona bo przecież nic się nie wydarzyło. Jest jeszcze on (jej mąż)– wyrozumiały, choć pewno w swojej łaski w ogóle nieświadomy.
Ona zarzuca, że stało się coś czego chciała uniknąć. Ja zarzucam im, że stało się coś do czego dążyli.
Wiem na pewno - nie wybaczę. Nie zapomnę. Straciłam męża, godność, wiarę w człowieka i siebie. Zyskałam nauczkę na całe życie. Nikogo nie można być pewnym. Nigdy nie poznasz drugiego człowieka – nie wiesz co kryje pod swoją maską.
Boli mnie myśl o ilu słowach, które jej mówił po prostu nie wiem, o tym ile myśli było poświęconych jej, w ilu była mną i stała na moim miejscu – lepsza, doskonalsza, wykreowana, obdarta z codzienności…i każda z nich rozrywa mnie na nowo.
Nie mogę przestać myśleć o tym co spotkało mnie ze strony najbliższego mi człowieka. Śmiać mi się chce ze mnie i swojej naiwności.
Dziś już wiem, że w naszym życiu zawsze brakowało czegoś dla mnie – to czasu, to wsparcia, to wyrozumiałości, pieniędzy i w końcu zabrakło najważniejszego – szczerości i szacunku.
Kiedy się wydało mąż mnie przeprosił, ale twierdził, że nic się nie stało, bo jeszcze do niczego nie doszło. Że dobrze, że wydało się teraz, bo kto wie co z tego by było. Że nie wie dlaczego to zrobił. Że zaczepiała go a on w końcu uległ. Że nie ma w tym mojej winy. Że imponowała mu komplementami – pisała jaki jest wspaniały, pociągający, wysportowany. On jej się odwdzięczał i sam nie wie dlaczego... Po prostu chyba taki szlachetny z niego człowiek.
Bardzo mnie to boli. Żałuję, że się uniosłam i napisałam, że wiem. Żałuję, że nie pozwoliłam potoczyć się sprawie jej własnym torem. Może mój mąż opamiętałby się, przyznał a jak mogłabym mu łatwiej wybaczyć. Może sprawy wymknęłyby się z pod kontroli i łatwiej byłoby mi odejść. Nie wiem i ta niepewność mnie zabija.
Mąż błaga o wybaczenie, płacze, mówi, że kocha mnie nad życie i nie chce beze mnie żyć. A mnie boli, że był moment w jego życiu, że chciał, że nie byłam tak ważna jak mówi. Że pragnął innej kobiety, że mówił jej, że jest pociągająca, że się od niej uzależnia. Że podobała mu się gra, którą prowadzili od 2 miesięcy. Że ani przez moment nie pomyślał o mnie i dzieciach. Że twierdzi, że było tak idealnie a on to zepsuł (Nie było. Gdyby było ta sytuacja nie miałaby miejsca).
Wiem od kilku dni. I jest mi coraz gorzej. Analizuję, myślę i widzę wiele rzeczy. Duma nie pozwala mi o tym zapomnieć i porozmawiać o tym z kimś kto spojrzy na to obiektywnie. Wstydzę się.
Boję się usłyszeć od innych, że to co się stało to faktycznie NIC. Dla mnie to było bardzo dużo. Ja nie pozwoliłabym sobie na coś takiego nigdy. Bo kocham i ta miłość mi nie pozwala. Bo wiem ile smutku i cierpienia może z tego wyniknąć. Bo mój mąż na to nie zasługuje. Bo nie chcę.
On mówi, że dopiero ja uzmysłowiłam mu co zrobił. Że dla niego to było niewinne pisanie. Napisał mi dzisiaj, że bardzo mnie kocha. Napisałam mu, że ja też kocham go bardzo i dlatego tak bardzo mnie swoim zachowaniem skrzywdził. Napisałam też, że od teraz zawsze między nami będzie stać ONA.
Mąż błaga o wybaczenie i szansę. Ja nie mogę mu tego dać. Kocham go i dzieci i dlatego tu jestem. Choć głównie dla nich. Nie chcę by cierpiały. On wie, że gdyby nie one dawno bym odeszła. Jest gotowy trwać przy mnie i czekać na mnie. Mówi, że z całych sił będzie próbował zbudować nasze życie na nowo. Powiedziałam mu, że mogę spróbować z tym żyć, tylko że to zawsze będzie do nas wracało, często w najmniej odpowiednim momencie.
Nie wiem co zrobić ze swoim życiem. Kocham męża, ale mu nie ufam - czy to w ogóle ma sens?
On walczy, ale skąd mam wiedzieć, że to co robi i czuje jest prawdziwe? Czy to zwykły nie strach?
Ona nie daje za wygraną - ciągle pisze. W ostatnim smsie jest dużo ukrytej pogardy dla mnie. Ona ma mi chyba za złe, że to się skończyło. Myśli, że ja zmusiłam męża to zakończenia tej znajomości. Nie - ja dałam mu wolną rękę. Powiedziałam, że nie będę walczyć o nasze życie. Nie chcę. Mam mu za złe formę w jakiej jej odpisał. "Moja żona cierpi. Próbuję ułożyć życie na nowo. Proszę nie pisz" - nie satysfakcjonuje mnie to. Chcę by wykrzyczał jej jak bardzo mnie kocha! Chcę by ona to wiedziała! Chcę by wiedziała, że odeszłam od niego i pozwoliłam mu ciągnąć tą znajomość, że ja o niego nie walczę, że to on teraz walczy o mnie. Chcę by powiedział jej, że to nie miało dla niego sensu i znaczenia. Że liczę się tylko ja i dzieci.
Chcę za dużo?
Mąż twierdzi, że to właśnie miał na myśli odpisując. Dla mnie napisał co innego.