Cześć dziewczyny. Siedzę sobie w nocy wkurwiona na swojego chłopa i szukam wyjścia z sytuacji. Jestem dokładnie w takiej sytuacji, w jakiej była Lillka-15 i zastanawiam się, czy odejść czy zostać.
Jestem z facetem od 12 lat, z czego 6 lat jesteśmy małżeństwem. Nie mamy dzieci.
W ostatnim czasie odczuwam duży brak szacunku ze strony męża - jakieś głupie odzywki typu "bo Ty tak zawsze", "bo trzeba myśleć, zanim się coś zrobi", "bo masz popierdolone pomysły", "drążysz niepotrzebnie temat", "Daj mi spokój" itp itd. Wszyscy to znamy :)
Dodam, że nie był taki wcześniej - bardzo się zawsze szanowaliśmy i staliśmy za sobą murem. I bardzo się kochaliśmy. Nadal się kochamy, ale ta jego agresja w stosunku do mnie mnie zabija.
Zaczęło się w sumie jak skończył 40 lat. Kiedyś rozmawialiśmy o tym i szczerze powiedział mi, że chyba przechodzi kryzys wieku średniego. Akurat miał spore przejścia zawodowe - zmienił w końcu pracę po 12 latach (o jej zmianie mówił jeszcze jak się poznawaliśmy, tylko nigdy nie miał odwagi) i bardzo się tym stresował. Poza tym spojrzał na to swoje życie i stwierdził, że nic do tej 40-tki nie udało mu się osiągnąć - nie było nas stać na to, by kupić własne mieszkanie lub zbudować dom, nie mamy dzieci bo ja nie jestem jeszcze gotowa. Myślę, że to taka frustracja życiem i dlatego zaczął okazywać więcej agresji, może nie jest szczęśliwy po prostu. Oczywiście nie próbuję go usprawiedliwiać, ale tylko mówię, że mniej więcej domyślam się, skąd to się bierze.
Bardzo dużo się sprzeczamy też o sprzątanie - to zawsze był problem. On akurat jest całkiem fajnym facetem jeśli chodzi o obowiązki domowe - zawsze sprzątał, był pomocny, gotował itp. To ja byłam tą złą bo mnie się nie chciało i w domu był syf. Z tym, że wynikało to z pewnego powodu. Kilka lat temu omal nie upadła mi firma - pojawiły się ogromne długi i wizja pójścia na etat, czego bardzo nie chciałam bo jestem po prostu stworzona do prowadzenia biznesu, nie jestem szczęśliwa u kogoś. No i ten kryzys w firmie spowodował to, że zmotywowałam się bardzo by tą firmę jednak naprostować. Siedziałam więc od rana do wieczora i zapierniczałam przy komputerze. Mieliśmy wtedy bardzo krucho finansowo - ciężko nam się było z jego pensji utrzymać, więc chciałam jak najszybciej tą naszą sytuację poprawić. I kiedy miałam na przykład do wyboru spędzić 2-3 godziny na sprzątaniu mieszkania, a w tym czasie zarobić trochę kasy, wybierałam zawsze to drugie. W tamtym czasie po prostu sprzątanie wydawało mi się stratą czasu - byliśmy młodzi, świeżo po ślubie, bez zobowiązań. Zależało mi na tym, żeby zbudować jakąś sensowną przyszłość dla nas.
Wtedy mieliśmy pierwszy kryzys małżeński. Siedziałam w domu w dresach i od rana do nocy naparzałam przez internet. Szukałam zleceń, ogarniałam marketing firmy itp. A on przychodził do domu i tak: burdel, nieugotowane, żona tak jak siedziała wczoraj, tak samo siedzi dzisiaj. Nie dziwię się mu, że trochę go przestałam pociągać. Do tego wszystkiego nie mieliśmy za co żyć, a ja nie chciałam iść na etat. Prosił mnie kilka razy bym poszukała pracy, bo jego zdaniem, moje zdolności pozwoliłyby nam żyć na niezłym poziomie i planować przyszłość. Tylko, że ja nie nadaję się do etatu. Widziałam jego, jak 12 lat chodził do firmy, której nie cierpiał i codziennie rano budził się z mega dołującym spojrzeniem typu: znowu muszę tam iść :/ Nie chciałam tego dla siebie bo po prostu byłabym nieszczęśliwa. Oboje bylibyśmy. Firma dawała mi możliwość wyżycia się kreatywnie, poczucia, że robię coś sensownego. Męczył mnie o ten etat i męczył, ale powiedziałam, ze nie pójdę i już.
Wtedy chciał ode mnie odejść, tzn. powiedział, że odchodzi i że znalazł sobie mieszkanie. Ale jak pogadaliśmy to powiedział, że nie mówił serio, ze chciał mnie tylko nastraszyć i zobaczyć, czy to jakoś zmieni moje nastawienie. Powiedziałam mu, że mi na nim zależy i nie chcę by odchodził, ale jeśli bardzo chce to to zrozumiem, bo jestem osobą dość niezależną i nie jestem w stanie porzucić swoich marzeń zawodowych. Ustaliliśmy więc, że daje mi jeszcze 6 miesięcy na rozkręcenie firmy i po tym czasie wrócimy do tematu. No więc zapierdzielałam jeszcze bardziej, żeby zdążyć :D W tym czasie oczywiście pełno kłótni o sprzątanie i fakt, on się bardzo starał i sam ogarniał dom kiedy ja nie chciałam, choć wiem, że był bardzo sfrustrowany. Wtedy zaczęły się też jakieś tam zalążki tej agresji, wywołane pewnie tą frustracją.
Okazało się, że firma ruszyła, wszystko się jakoś poukładało i jesteśmy teraz ok. 5-6 lat później tutaj, gdzie jesteśmy. Mamy w miarę stabilne dochody oboje, ale nadal nie stać nas na budowę domu. Nadal więc pracuję dużo, żeby zwiększyć dochody. Choć przez bardzo długi czas nie pracowałam w ogóle wieczorami - ten czas poświęcałam dla niego, żeby mi potem nie wypominał, że cały czas pracuję :P Dość mocno się starałam, żeby gotować i sprzątać. Choć generalnie nie lubię sprzątania i nie zawsze zrobię to idealnie albo wtedy, kiedy on by tego oczekiwał. Okazało się, że on jednak też jest fleją albo się nim stał. Powiedział, że odpuścił bo ja odpuściłam, ale to nieprawda. Od początku zostawiał swoje rzeczy, gdzie popadnie, gubił różne rzeczy itp. Tylko ja mam do tego dość luźne nastawienie i nigdy mu nie wypominałam. A on jest z natury czepialski i wszystko mi wypomni.
Wróćmy teraz do jego "kryzysu wieku średniego". Zaczęło się ok. rok temu. Zmiana pracy była spowodowana przeze mnie. Po prostu nie mogłam już nieść jego narzekania na pracę i zarobki i trochę to sprowokowałam wszystko tzn. rozpuściłam wieści wśród znajomych i odezwał się kolega, który go zatrudnił. Okazało się po 2 miesiącach, że ta jego firma nie zarabia tak dobrze, jak mówił i .. nie stać go na zapłacenie mu. Wyobrażacie sobie jaki szok dla osoby, która 12 lat trzyma się jednej pracy bo jest "bezpieczna", a potem w końcu odważa się ją zmienić i ląduje w czarnej dupie? Mąż wpadł w jakąś depresję, nie wiem jak to nazwać. Zaczął się obwiniać o tą decyzję i przy okazji mnie, że to niby mój pomysł był żeby tą pracę zmieniać, a tak było dobrze i z czego my będziemy teraz żyć.. Muszę dodać, że do niczego go nie namawiałam - sprowokowałam rozmowę o pracę, ale decyzję podejmowaliśmy wspólnie i była ona przemyślana. Wspólnie ustaliliśmy, że nawet jeśli wydarzy się coś złego to i tak będzie warto bo pracując 12 lat w jednej firmie, przestajesz się rozwijać i zawęża Ci się rynek pracy. I kiedyś trzeba ten krok zrobić. To była ku temu okazja. No ale w przypływie frustracji to ja byłam winna temu wszystkiemu - ok, niech będzie. I uwaga, tutaj znów wyciągnęłam do niego pomocną dłoń i uruchomiłam swoje kontakty... i znów dostał pracę. Tym razem pracuje tam już prawie rok i jest bardzo zadowolony.
Tyle tylko, że praca odpowiedzialna i ma dużo rzeczy na głowie. Przychodzi z pracy i musi "odreagować" siedząc przy kompie i grając w jakieś czołgi. Potrafi tak siedzieć do późnego wieczora i potem idzie spać bo już nie ma na nic sił. A jak nie gra to siedzi i ogląda jakieś durne filmy na YouTubie. Nie mieści mi się to trochę w głowie, jak można tak czas tracić, no ale nie przegada. Tym razem problem zaczął się, ponieważ muszę za każdym razem drzeć na siłę od niego czas dla nas. Żeby zamiast grać, posiedzieć we dwójkę, napić się wina albo wyjść gdzieś z domu. Jest mi bardzo trudno bo to ja cały czas kombinuję i wyciągam rękę, on najchętniej przesiedziałby wieczór przy czołgach i byłby z tego powodu bardzo szczęśliwy. Muszę dodać, że nie jest może tak dramatycznie jak to brzmi - piątek wieczór zawsze jest nasz i o to nie muszę go prosić, wie, że wtedy robimy kolację albo gdzieś wychodzimy i już w południe dzwoni do mnie i pyta co kupić itp. Lubi te wieczory chyba. Ma też lepsze momenty, kiedy w inne dni też ma ochotę coś porobić albo ugotować coś nowego - wysyła mi jakieś przepisy z pracy itp. Ale ogólnie bardzo trudna jest między nami komunikacja, jeśli chodzi o spędzanie razem czasu. To wygląda tak, że on przychodzi i nie chce słuchać przez pierwsze godziny w ogóle na temat jakiejkolwiek organizacji wieczoru. Krzyczy "dopiero przyszedłem z pracy, daj mi odpocząć!". Nauczyłam się już, żeby go nie gnębić zaraz po pracy, ale kiedy mijają 2-3 godziny od jego powrotu to zaczynam coś tam przebąkiwać "A może film obejrzymy", a może coś tam... Najczęściej spotykam się z odmową typu "dzisiaj zmęczony jestem" czy "nie chce mi się". To wszystko sprawiło, że znów zaczęłam siedzieć wieczorami i pracować przy kompie. No bo skoro on gra i nie chce czasu razem spędzać to co ja mam robić? Pracuję bo lubię po prostu. I cisnę, żeby poprawić nasz standard życia.
I tu się znów zaczęło.. "Bo Ty siedzisz całymi dniami przed kompem", "bo nie posprzątane", "obiadu nie ugotowałaś" itp.
Muszę dodać, że bardzo długo kłóciliśmy się o moje godziny pracy. Można powiedzieć, że prowadzę trochę żywot freelancera obecnie tzn. pracuję z domu. I pracuję w takich godzinach, w jakich pracują moi klienci. Tj. 8-16. W tym czasie nie biorę się za nic, co dotyczy domu, a przynajmniej staram się. Żadne pranie, sprzątanie, zakupy, załatwianie spraw na mieście itp. On tego nigdy nie rozumiał "przecież siedzisz w domu, możesz zrobić pranie". NIE, NIE MOGĘ. To są moje godziny pracy, w tym czasie ogarniam zlecenia dla klientów. Dlatego też on przychodzi do domu nieposprzątanego i do pustej lodówki. Jakbym chodziła do etatu, na który tak bardzo kiedyś chciał mnie posłać, to też by to samo było. I nie odważyłby się do mnie dzwonić w godzinach pracy i prosić, żeby coś koło domu zrobić :P Zabieram się za cokolwiek dopiero po pracy. Ale wiecie jak to jest po pracy - człowiek zmęczony, nie zawsze się chce. I nie zawsze jest idealnie.
Wróciły więc znów jego frustracje o dom. Raz się tak pokłóciliśmy, że się wyprowadziłam.. na 3 dni :P Byliśmy gotowi zakończyć związek oboje, ale jakoś się dogadaliśmy. Potem było wszystko ładnie pięknie przez jakiś czas i znowu jest problem.
Oczywiście to co opisuję to pewnie problemy większości par. Ale jak się zaczęłam ostatnio zastanawiać mocniej nad tym związkiem to zauważyłam, że mąż stracił do mnie szacunek, a objawia się to tak:
- głupie odzywki w stylu chama i prostaka (tego nie jestem w stanie znieść, czuję się wtedy jak śmieć) - dodam, że nigdy tak nie było źle, zawsze odzywał się do mnie porządnie
- przestała go moja firma zupełnie interesować i moje pomysły, przypuszczam, ze to dlatego, że miałam ich sporo i nie zawsze wszystko realizuję, a firmę rozwinęłam do tego tylko stopnia, że jakoś nam się udaje utrzymać bez większych zmartwień, ale wcześniejsza historia z długami spowodowała zniszczenie historii kredytowej i nie możemy wziąć kredytu na dom, o którym marzymy. W ogóle nie chce słuchać o firmie, zmienia temat albo mówi wprost, że nie interesuje go to. Sprawia mi przykrość, bo nie mogę się dzielić z najbliższą osobą swoimi obawami, przemyśleniami, problemami itp. Muszę wszystko w sobie dusić
- nie chwali mnie jeśli zrobię coś dobrze - ale tutaj to akurat on nigdy specjalnie wylewny nie był bo wychował się też w takim domu
- nie interesuje się, jak mi minął dzień, jak się czuję itp. Przychodzi do domu, zamienimy dwa słowa o pierdołach i leci do kompa odpalać czołgi. Potrafimy tak przesiedzieć oboje cały wieczór i żadne z nas nie wie, co się wydarzyło u drugiego w pracy czy w ogóle jak się czujemy. Bardzo mnie to boli, bo człowiek ma naturalną potrzebę wygadać się
- przestał się angażować w dom, kiedyś godzinami gotowaliśmy, piliśmy wino i gadaliśmy w trakcie gotowania - uwielbialiśmy te wieczory. Teraz jest mi trudno go zmusić nawet do pomocy przy krojeniu warzyw. Muszę go z 5 razy prosić, żeby przyszedł, a jak już przyjdzie to zrobi dwa ruchy nożem i goni z powrotem do kompa, nawet się nie pytając, czy jeszcze w czymś potrzebuję pomocy. Wkurwia mnie to strasznie - to wołanie go po kilka razy i to że mi tak szybko ucieka. W efekcie zostaję sama nieraz z wieloma sprawami. Mam też problem, żeby go wyprosić, żeby mi np. coś pomalował albo przywiercił. Mijają miesiące, zanim to zrobi. A kiedyś wystarczyło raz powiedzieć i wszystko było zrobione.
- przestałam się trochę przy nim czuć bezpiecznie w takim kontekście, że nie dba o odpowiednie środowisko dla mnie. Tzn. jak ja zostaję w domu przez cały dzień to ja palę w piecu. I mówię mu nieraz: proszę Cię, żebyś mi porąbał drewno bo nie mam na jutro nic. To mówi mi, że ok. Potem proszę drugi, trzeci raz i w końcu ja zapominam i on też. Na drugi dzień rano wstaję i patrzę, że nie porąbane i nie mam czym palić. Szlag mnie trafia, bo zimno w domu jak cholera, a ja pracuję z domu i jak jest zimno to nie mogę się skupić. Poza tym, mam chorobę Raynauda - nie mogę dopuszczać, by ręce mi marzły. Jemu to zwisa, zawsze mówi "jakoś sobie poradzisz". Tak samo prosiłam o to, by poprawił drzwiczki w szafce, która wisiała nad zlewem bo wiele razy się o nią obijaliśmy i była niebezpieczna. Miał to w dupie. Po prostu czuję, że ze wszystkim w domu jestem zdana na siebie i jak coś się dzieje to muszę prosić kogoś innego o pomoc. Z drugiej strony, mam też potrzebę taką, żeby parę rzeczy zmienić w domu, bo wynajęliśmy domek drewniany bardzo fajny - wszystkie pokoje ładne, tylko łazienka okropna. Trzeba tam sporo porobić - wymyśliłam, że pomalujemy wannę żeby ukryć rdzę, że wymienimy zasłonkę prysznicową bo ta od właściciela jest brzydka i brudna już, że zawiesimy nową szafkę bo ta, która jest, jest poniszczona. Mamy też pordzewiałą lodówkę, która świeci rdzą przy wejściu do domu. Kupiłam farbę i wszystko, teraz tylko się za to wziąć. Chciałam po prostu niewielkim kosztem coś w niej zmienić, żebyśmy się oboje lepiej poczuli w tym domu. I czuję, że tak proste rzeczy są przy moim mężu nie do przeskoczenia patrząc na to, jak długo mu schodzi, żeby za coś się zabrać. We mnie to wywołuje takie poczucie bezsilności, takiej beznadziejności, że w sumie to po co ja sie staram, skoro to do niczego nie prowadzi. I odechciało mi się sprzątać też przy okazji - bo skoro mamy taką brzydką łazienkę i pordzewiałą lodówkę, której mąż nie ma czasu pomalować to co mi to da, że posprzątam w domu, skoro i tak nie da się znajomych w ogóle zaprosić?
- przestaliśmy rozmawiać o marzeniach, bo już kilka razy podejmowaliśmy temat budowy domu, nawet oglądaliśmy kilka domów do kupienia i remontu i zawsze zderzaliśmy się z rzeczywistością - że nas nie stać. Mąż się zmęczył tym i chyba poddał. Teraz jak podejmuję taki temat to on nie chce w ogóle słyszeć. Mówi mi "po co będę o tym rozmawiał, skoro i tak nas nie stać". A ja próbuję na wszystkie sposoby dążyć do tego, żeby naszą sytuację poprawić - roztaczam mu wizje, jak możemy ograniczyć koszty, jak możemy zwiększyć dochody, jak można pokombinować z tym czy z tamtym. Ale do niego nic nie trafia. I mam takie poczucie, że jego moje marzenia nie interesują, ani pomysły. I że nie mam się do kogo w domu odezwać.
- bardzo często, jak mówię o sobie to on nie słucha, przeskakuje z tematu na temat albo milczy. Mam wrażenie, że w ogóle go moje życie i moje potrzeby nie interesują. Ale ze swoimi problemami to do mnie często przyłazi. I ja zawsze go wysłuchuję, doradzę itp.
- w czasie kłótni jest bardzo agresywny - nie, nie uderzył mnie nigdy, ale mówi różne przykre rzeczy, czasem rzuca przedmiotami. To są takie sytuacje, że najbardziej chcę wtedy odejść. Po prostu czuję się, jakbym była w jakimś serialu i że to jest totalnie nie mój świat. Ja jestem bardzo spokojną osobą, podchodzę do ludzi z szacunkiem i zawsze się staram każdego wysłuchać. Nigdy nie rzucam rzeczami i nie obrażam nikogo, kiedy jestem zła.
- zaczął mi wytykać to, jak się ubieram. Kiedyś mu to zupełnie nie przeszkadzało, a teraz ma odzywki typu "wyrzuć tą bluzkę bo wyglądasz jak bezdomna" albo "nie umiesz się ubierać jak kobieta" [dodam, że bardzo długo sobie odmawiałam kupowania ciuchów bo pracuję z domu i on bardziej ich potrzebuje bo pracuje z ludźmi, więc jak potrzebował jakieś koszule czy spodnie to zawsze mu kupowałam, a sobie odmawiałam i przez to nie mam dobrej garderoby teraz]
Jednym słowem, zaczęłam sobie myśleć, że ja to potrzebuję kogoś miłego, kto mnie wysłucha, pocieszy jak mam zły dzień, z kim mogę porozmawiać na każdy temat i z kim mogę realizować różne pomysły, nawet te najbardziej szalone.
A w przypadku mojego męża to muszę zawsze czekać, aż znajdzie dla mnie czas i to jeszcze żeby miał dobry humor i chciał normalnie rozmawiać, a nie drzeć się na mnie czy wyciągać jakieś stare brudy i wszczynać kolejną awanturę. Poczułam się po prostu trochę jak śmieć w tym związku - nie mam o czym z nim gadać, muszę chodzić na paluszkach, żeby się tylko nie wkurzył ("Tyle razy ci mówiłem, żebyś wodę zakręcała, nic nie rozumiesz!", "tłumaczyłem Ci jak to działa, a Ty dalej nie rozumiesz, masz coś z głową?"), nie mogę też z nim budować przyszłości bo on nie chce o niej rozmawiać.
Ufff... napisałam bardzo długi post i czuję, że nie wszystko jeszcze powiedziałam, ale już nie chcę Was dalej maltretować.
Zakończę to tylko tym, że kiedyś taki nie był i nie wiem, czy to wszystko zostało spowodowane tymi naszymi przeżyciami i frustracją z powodu finansów, zmian w życiu i może nawet przestałam dla niego być atrakcyjna (praca w domu, chodzenie w dresach itp.). Z drugiej strony, próbuję na trzeźwo spojrzeć i myślę sobie: no dobra, można coś zmienić - mogę próbować się lepiej ubierać, bardziej organizować w domu, żeby było posprzątane, ale jego odzywki są nie do wybaczenia. Myślę sobie, że to chyba nie tak ma działać, że tylko ja mam się starać, ale jeśli mnie kocha to nie powinien się tak zachowywać i też powinien się starać to jakoś naprawić, zachowując szacunek do mnie. Bo nie mam pewności, ze jak coś zmienię to że on już zawsze będzie grzeczny. Przy kolejnym kryzysie znowu to wyjdzie.
Ehhh nie wiem co robić dalej :/ A jak czytam o Lillce to serce mi się kraje na myśl, że miałabym tak jak ona przeżywać rozstanie, tęsknić itp. Ja też bardzo mojego męża kocham i my zawsze byliśmy szczęśliwi, dopiero od roku mamy taki naprawdę poważny kryzys...