zacznijmy, że moje dzieciństwo było jedną wielką kpiną w sensie dosłownym i przenośnym. W sensie dosłownym - ludzie, których spotykałam na swojej drodze w tym momencie swojego życia bardzo zniszczyli moje poczucie własnej wartości poprzez chamstwo i fałszywość. Przyjaciółki, które niby miałam okazały się sukami, podstępnymi żmijami, którym byłam potrzebna jako zabaweczka lub zwierzątko doświadczalne jak kto woli. (Wmówiły mi, że jestem do niczego, że jestem brzydka a moje włosy to garść kudłów, że nikt mnie nie zechce. Choć w przebłyskach świadomości wiem, że to nie prawda - jestem śliczną dziewczyną i mam cudowne włosy, długie, gładkie, delikatnie kręcone. I tych włosów mi właśnie zazdroszczą takie kwoki. Tak przynajmniej mówi moja mama. Co nie zmienia faktu, że mam to wbite do głowy, choć wiem, że to nie prawda. Wiem, że brak w tym logiki. Poprostu wchłonęłam to jak gąbka i nie mogę z siebie wyprzeć) W sensie dosłownym - nie miałam nikogo bliskiego poza rodzicami, ale oni się nie liczą bo jednak każdy potrzebuje kogoś z kim może pogadać(w kontekście rówieśników). Każdy zawsze mnie zlewał. ,,Przyjaciółki'' cieszyły się, że mają kim manipulować, bo ja idiotka zrobię wszystko co one mi karzą, bo tak bardzo pragnę ich akceptacji i przyjaźni. To się może wydawać głupi problem, ale ja naprawdę cierpiałam(i cierpię dalej) z tego powodu. To było w podstawówce. W gimnazjum było to samo. Poszłam do nowej szkoły, z nadzieją, że tam nikt nie będzie mnie osądzał. I sytuacja się powtórzyła. Z tym, że w gimn do dręczenia przyłączyli się chłopcy. Tak jak w podstawówce tak w gimnazjum większość klasy mnie wyzywała i traktowała jak śmiecia. Nawet fajne przezwisko mi wymyślili - pies. Zamknij mordę psie! - ileż razy ja to słyszałam. I wtedy zaczęłam się ciąć. Na początku małe ranki, potem wielkie sznyty. Mam kilka takich długich wzdłuż dłoni. Najgorsze jest to, że je widać. Ludzie je widzą i drwią, że jestem emo bo się cięłam. W liceum...już mnie tak nie boli wrogość klasy. Przywykłam. Ale nie potrafię zrozumieć, co robię nie tak, że zawsze im jestem dla kogo milsza, im lepszą staram się być przyjaciółką, tym bardziej większość się ode mnie odsuwa. Są osoby, które wiedzą o mnie bardzo dużo, a w miarę upływu czasu się od Ciebie odsuwają. To boli, gdy najpierw deklarują Ci, że nie ma dla nich nic ważniejszego niż ty, a potem nagle znikają. I tak dziwnym trafem są blisko innych, nowych znajomych, a dla Ciebie nie mają czasu. I zawsze znajdują jakieś logiczne wytłumaczenie. A ty czujesz, że jest nie tak. Widzisz, z jaką czułością odnoszą się do Ciebie, a czego brakuje w waszej relacji. Już nie ma tego ciepła, tej bliskości. Już nie jesteś ,,kochaniem'' a kimś zwykłym, kogo nie można nazwać nawet dobrym znajomym...nie wiem czy wiesz o co mi chodzi...I to się tak ciągnie, zawsze jest to samo...najpierw jest euforia bo oto się cieszę, że w końcu mam kogoś, na kim mogę polegać bez względu na wszystko, kto mnie zaakceptuje. A gdy taka osoba odkrywa, że nie jestem idealna, zaczyna mnie traktować inaczej. I choć staram się być dobrą przyjaciółką, wspierać, pomagać, to tego się nie widzi. Już ta osoba nie chce dzielić się swoim życiem, nie odpisuje, nic...Czasem mogę powiedzieć, że ignoruje...
Brak mi wiary w siebie przez te wszystkie sytuacje kiedy mi wmawiano, że jestem do niczego. Nie wierzę w to, że ktoś mógłby mnie pokochać. Z jednej strony, gdy jakiś chłopak zwróci na mnie uwagę, cieszę się jak dziecko, a z drugiej doszukuję się chęci wykorzystania mnie. Przynajmniej do tej pory tak było, bo teraz z pewnych powodów izoluję się od płci męskiej. Nie wierzę już tak naprawdę nikomu. Tęsknię za bliskimi, którzy odeszli. Tak bardzo brakuje mi babci. Tak bardzo chciałabym móc się do niej przytulić i powiedzieć jej jeden jedyny raz, że ją kocham. Nigdy tego nie zrobiłam, czego żałuję i będę pewnie żałować do końca życia. Ona jedna kochała mnie jak nikt, byłam dla niej całym światem. Z rodzicami nie mogę się dogadać, choć wiem, że mnie kochają.
Brakuje mi drugiej osoby, takiego przyjaciela na dobre i złe, o którym wiedziałabym, że jestem dla niego najważniejsza, że nie ma dla niego nic ważniejszego niż ja. Zawsze byłam na którymś miejscu z kolei. Dodatkiem. Te wszystkie porażki wciąż mnie utwierdzają w przekonaniu, że nie dane mi będzie kogoś takiego poznać.
Czarę goryczy przepełnia fakt, że w tamtym roku spotkało mnie coś, co nigdy miało się nie zdarzyć. Nigdy nie myślałam, że to mi się przydarzy. Zostałam zgwałcona i to tak brutalnie, że większości z tego co się działo nie pamiętam. Wyparłam to z mózgu. Jak teraz się zastanawiam i próbuję sobie przypomnieć to nie jestem w stanie nawet powiedzieć, czy nie było ich kilku...nie pamiętam...w nocy powraca do mnie twarz albo twarze, wszyskie szczegóły, a gdy się budzę wszystko zapominam. Byłam dziewicą. Chciałam tej jednej jedynej osoby. Tego ukochanego, z którym przeżyję pierwszy raz. Teraz jestem szmatą. Śmieciem. Jestem nic nie warta. Jestem używaną rzeczą. Jestem niczym. Jestem zła. Jestem nieczysta, brudna, ochydna, obrzydliwa, odrażająca, wstrętna. Nienawidzę siebie. Nie mogę na siebie inaczej patrzeć niż z nienawiścią. To wszystko mnie zabija. Nie mam już siły walczyć. Kilka bliskich mi osób wie, ale nie rozumieją bo tego nie przeszły. Kilka z nich mnie opuściło. W tym jedna przyjaciółka, która przeżyła to samo. Liczyłam na to, że mi pomoże, że znając ten ból, wiedząc jak to jest, pomoże mi trochę zmniejszyć to cierpienie, ale gorzkie było moje rozczarowanie.
Moja dusza rozpadła się na strzępki, nie wiem jakim cudem jeszcze żyję. Nie jestem już człowiekiem. Jestem cieniem. Jestem żywym trupem. Boję się wyjść z domu, bo już raz go spotkałam, on mnie śledzi...boję się zostać w domu, bo może mnie znaleźć i zrobić to znowu...boję się zasnąć bo może mi się przyśnić. Nic mi się już nie chce, nie mam apetetu. Boję się. Dzień w dzień udaję, że gwiżdżę na wszystko, że mam zayebiste życie, a w nocy łkam tak długo, aż zasnę. Chcę umrzeć...Wiele razy próbowałam odebrać sobie to kurewskie życie...