@Bert
Dobre pytanie? Sam sobie je zadaj odnośnie swojej żony i spróbuj precyzyjnie odpowiedzieć
Ja bym tak serio nie umiała, bo oprócz iluś czynników zauważalnych i opisywalnych ( o tym to Darek już pisał) zwykle jest jeszcze ileś bardzo nieuchwytnych. Ja jestem pierwsza do analizowania, ale tu akurat sensu za bardzo nie widzę. Takie mi się włącza, gdybym miała odpowiedzieć : bo on jest (tu wymieniam te uchwytne czynniki) a poza tym on to on, a dlaczego on? Bo tak.
@Darek
U takich szybkich małżeństw co to zauroczenie obustronne i zaraz dzieci jedno po drugim totalne niedogranie w całości codziennej współegzystencji małżeńskiej jest całkiem prawdopodobne. W fazie zauroczenia człowiek jest ogłupiały. Małe dzieci są straszliwie absorbujące. Para nie dorosła, brak dojrzałości czyli dwoje dzieciaków zrobiło rodzinę na fali zauroczenia. I nie dało rady unieść, bo zrobiło za dużo do ogarnięcia na raz, a że oni siebie przed związkiem zwyczajnie nie poznali...ta wersja rozpadu związku już jest w pakiecie "typowe" jak najbardziej.
Kwestia unikania bliskości może moim zdaniem i owszem, istnieć. Ale ja to nie jestem wielką zwolenniczką wchodzenia w rolę zbliżoną do terapeuty partnera/partnerki, tak ogólnie i drążenia czy to "unikanie bliskości" czy inne jakieś problemy mocno psychologicznej natury zwłaszcza w sytuacji, w której nie ma takiej konieczności. Darek aż tak zaangażowany z tego co pisał nie jest, bardziej się zastanawia chyba nad dalszym kierunkiem
Twoje pytania wcale nie są retoryczne tak do końca.
Umiejętne stawianie granic to naprawdę wielka sztuka. Prowadzenie rozmowy na trudny dla obu stron temat tak, by się nie skończyła bezproduktywną kłótnią to wyzwanie. Osobom trzecim łatwo dawać dobre rady, bo one nie są osobiście emocjonalnie zaangażowane. Siebie, żeby nie było , jak najbardziej do tego grona zaliczam, mnie łatwo pisać, bo to nie mój związek.
Z granicami wedle mojego doświadczenia to jest tak, że warto samemu sobie i to precyzyjnie ustalić, gdzie ta granica ma przebiegać. "Za dużo byłego w twoim życiu i naszym związku" to ogólnik. I reakcja "robisz z igły widły" też ogólna, za to emocjonalna. I zaraz mamy kłótnię.
Przygotuj się do rozmowy. Jakaś relacja z byłym musi istnieć , bo dzieci. Doprecyzuj sobie, co jest dla ciebie wykluczone, a co ok zostawiając miejsce na trochę elastyczności. Tak na całkiem konkretnych konkretach w waszym związku. Np. jesteś w stanie tolerować wspólny samochód czy twardo obstajesz, ze nie ma mowy? Czy i jakie wspólne zobowiązania jesteś w stanie zaakceptować? I tak punkt po punkcie. Wtedy ci wyjdzie, na czym ci tak naprawdę zależy, co cię tak naprawdę boli i być może da się uniknąć przekierowania rozmowy na sprawy dla ciebie nieistotne.
Dom wspólny chyba zostać musi. Bo dzieci.
Bert napisał, że połowa problemu to to, że partnerka nie widzi, w czym problem. Jak dla mnie jest 50/50 - albo nie widzi albo widzi ale nie umie rozwiązać/boi się.
Akurat ty, Darku, jako osoba zaangażowana osobiście nie jesteś najlepszą osobą do rozjaśniania mroków czyli przekonywania partnerki , że problem mianowicie jest.
Czy to jest moment na wejście terapeuty par z tzw. pomocną dłonią? Uczciwie - nie wiem. Jest to jakaś opcja. Choć statystycznie przy związku z rocznym stażem...nie jestem przekonana, czy to nie skórka za wyprawkę.
Rozmowy w modelu "ty mówisz, ona minimalizuje, kłócicie się, ona próbuje realizować, po krótkim czasie jest jak było" - nie ma sensu tego powtarzać czyli rozmowa nie może tak przebiegać. Z czego wniosek, że powinieneś to poprowadzić inaczej, mieć inne podejście. Na pewno skupienie się na wybranych konkretach ma sens, bo rzucane ogólnikami to kierunek: emocje, eskalujące. Czyli kłótnia, w której od pewnego momentu już nikt nikogo nie słucha.
Tak sobie próbuję myśleć "po babsku" (statystycznie, osobiście to ja mam raczej męskie podejście i wolę rozmowy bardzo wprost) to może ustaw się tak, że po rozmowie na jakiś czas znikniesz z codzienności? Żeby ona miała przestrzeń na rzetelne zastanowienie się nad tematem? Pomyślenie, przegadanie z przyjaciółkami, zauważenie jak jest jeśli cię nie ma... nie że ty wzburzony się oddalasz, nie że focha strzelasz tylko na zasadzie otwartej czyli daję ci czas i przestrzeń na podjecie decyzji w ważnej dla nas obojga sprawie. Żeby nie było, że jesteś i obserwujesz czy ona się zmienia. To jej powiedz. Tyle możesz zrobić.
Bo jednak piłeczka to jest w jej ogródku. I to ona ma coś do zmienienia.
To co powyżej nie jest rzecz jasna ani rozwiązaniem do realizacji ani dobrą radą, raczej pomysłem do rozważenia.
Stan "jestem przekonany , że zrobiłem wszystko, co mogłem" wart jest wysiłku. Są granice możliwości, także twoich. Warto nie mieć czkawki, że "moglem, a nie zrobiłem..." za czas jakiś.
@Ela
Cechy "ratownika" ma wiele osób i znakomicie z tym funkcjonuje, jeśli cechy te nie są dominujące i nie czynią człeka solidnie nieszczęśliwym.