Witajcie. Jesli chodzi o glosy przeciwko mnie to naprawde nie mam z tym problemu, malo tego, uwazam ze np. postawa ulle, jakkolwiek moglaby mi sie wydawac niesprawiedliwa i stronnicza, tez jest w pewnym stopniu potrzebna, bo dzieki temu mozna prowadzic konstruktywna dyskusje. Temat zatytulowalem tak a nie inaczej rok temu, ale dzisiaj widze juz znacznie wiecej i wiekszosc kropek mam w zasadzie polaczonych. Naprawde nie potrzebuje tu glaskania po glowie, czy potrzeby jakiegos uzalania sie (moze to drugie mialem rok temu). Dzisiaj to wyglada tak, ze np. ulle jest mojej zony adwokatem, a maku2 oskarzycielem i tez trzyma moja strone. Sedzia moglby byc tu tylko ktos z Was, bo ja z oczywistych wzgledow jako glowny zainteresowany byc nim nie moge, jedynie moge przyjac werdykt, lub nie. Z tego tez wzgledu biore pod uwage fakt, ze nieobecny (zona) nigdy nie ma racji, dlatego tez staram sie i siebie przedstawic obiektywnie tak dalece, jak samokrytyka mi na to pozwala, stad tez np powiedzialem Wam i jej, ze w chwili slabosci pozwolilem sobie na spotykanie sie z kims innym, co uwazam, ze bylo jednak nie w porzadku, a co ona oczywiscie teraz wykorzystuje. Skrupulatnie. Dopiero, gdy powiedzialem jej o tym, ze wiem o Trenerze odbijajac odpowiednio pileczke, to zeszla z tonu. Mam jednak podejrzenie, ze to moze byc tylko wierzcholek gory lodowej, bo widze ze moja zona zaczela miec doslownie obsesje na punkcie tego, ze np byc moze ja ja podsluchuje. Sprawdzala niedawno jakies kody w telefonie wysylajac mi screena, ze ma podczepiony numer i czy ja mam jej cos do powiedzenia. Sprawdzilem co to za numer do przekierowan i okazalo sie, ze to poczta glosowa. Odpowiedzialem jej, ze chyba naleza mi sie przeprosiny, ale ona stwierdzila, ze moze i sie naleza, ale i tak ty jestes taki i owaki, itp. Gdyby moja zona wlaczyla sie tutaj do dyskusji to moglby pewnie powstac bardzo ciekawy material dla innych na przyszlosc, jednak musi to zostac tak jak jest, poza tym ona naprawde nie potrafi w konkretny sposob odniesc sie do moich argumentow, najczesciej jest to ciagle powtarzanie tych samych zarzutow od poczatku albo odpowiadanie pytaniem na pytaniem odwracajac kota ogonem, albo po prostu konczenie dyskusji stwierdzeniem "dobra to moja wina". Widzicie zatem, ze ona partnerem do powaznej rozmowy w tej chwili nie jest zadnym, a i przed kryzysem nie byla, bo to jej wyznanie gruchnelo na mnie naprawde niczym grom z jasnego nieba. To forum przegladam juz dlugo i czytam historie innych i czesto mam wrazenie takie, ze tak popieprzonego przypadku jak moj to tu naprawde ze swieca trzeba szukac, zazwyczaj u innych to przebiega bardziej zerojedynkowo, ale to moze tylko moje odczucie.
Zeby dopelnic cala sytuacje kilkoma istotnymi jeszcze szczegolami, musze troche tutaj jeszcze dopisac:
ulle: mam naprawde bardzo duza watpliwosc w to, czy ona mnie kocha, bo kochanej osobie nie okazuje sie w tak ostentacyjny sposob brak szacunku obgadajac ja przy innych w jej obecnosci. Ja milczalem rok ponad, staralem sie sam zmienic na tyle ile potrafilem trzymajac jezyk za zebami, a ona mielila w tym czasie jezorem na lewo i prawo, rowniez przy mnie, jak rowniez w mojej rodzinie, natomiast czesc jej rodziny sama do mnie zaczela zagadywac, bo widziala co sie dzieje, poza tym sama tez afiszowala na fb swoje nietypowe teorie i robila poniekad wariatke sama z siebie w oczach niektorych (ale prawda jest, ze ja jej tak nie nazywam, dla mnie jest ona po prostu pogubiona i to bardzo). W kazdym razie tak osoba kochajaca nie robi, zreszta jaka mialaby byc dla mnie to motywacja do dzialania takie jej zachowanie? Poza tym nie tak dawno proponowalem jej, zebysmy choc sprobowali to posklejac, ale ona powiedziala, ze nie widzi tego, bo wg niej zbyt daleko to zaszlo. Na moje propozycje pojscia na jakas kolacje, czy chociaz spacer od razu mowi "nie", wiec tym bardziej egzotyczna wycieczka w tej chwili jest jakas abstrakcja.
DeepAndBlue: za Twoje slowa rowniez dziekuje, ale ja naprawde zmienilem w sobie od poczatku kryzysu bardzo duzo, ale nie dalo to kompletnie nic, ewentualnie chyba ze na chwile. Slysze od niej czasem, ze co prawda widzi, ze sie staram, ale stare juz nie wroci, albo ze ja to i tak mowie nie z serca, a z glowy (tak jakby wiedziala lepiej ode mnie co siedzi w mojej glowie). Takie wyznania dzialaja na mnie teraz wrecz demotywujaco i coraz czesciej zadaje sobie pytanie, czy ja potrzebuje takiej zony w ogole. Nie chodzi tu oczywiscie o sluzaca i naloznice, po prostu o partnera.
Nie bylo tez tak wcale, ze gdy ja wracalem do domu to gralem pana i wladce, ktoremu teraz zona ma uslugiwac, a goscie moga sie ogrzac w moim blasku. Ci co mnie znaja lepiej wiedza, ze jestem raczej skromna osoba, a morskie opowiesci nie sa dla mnie jakims wiekszym powodem do przechwalania sie, mam co prawda ogromna kopalnie informacji (trudno jej po 20 latach nie miec), ale szczerze mowiac niechetnie sie tym dziele. U mnie to zazwyczaj jest tak, ze gdy wracam do domu to chce na ten czas zupelnie zapomniec o morzu, statkach i wszystkim co jest z tym zwiazane. Nie kazdy tak do tego z moich kumpli podchodzi, niektorzy wrecz odwrotnie (sa nawet tacy co tatuuja sobie kotwice na rekach), ja akurat mam odwrotnie, zatem jak juz komus w towarzystwie opowiadam o mojej pracy, to robie to raczej niechetnie i na ich zyczenie (albo co ciekawe wczesniej zony, ktora lubila sie mna pochwalic i sama mnie zachecala, zebym opowiedzial o tym, czy o tamtym). Nie znaczy to, ze swojej pracy nie lubie, jest wrecz odwrotnie, ale nie mozna samym morzem zyc. Malo tego, to ona bardzo czesto byla na imprezach bardziej rozmowna ode mnie.
Nie bylo tez nigdy tak, ze ja ja w czyms ograniczalem, raczej wspieralem w jej pomyslach na zycie, m.in. finansujac rozne kursy, na ktorych temat niekiedy mialem rozne odczucia, ale podsumowywalem to tym, ze byc moze ja sie nie znam w tej dziedzinie i moze dobrze ona robi, ze chce sie tym zajac i dzieki temu rozwija. Po pierwszym naszym powaznym zgrzycie, gdy wydawalo mi sie, ze jednak wszystko juz wyprostowalismy, powiedziala, ze chce sie czyms w koncu zajac zawodowo i ma pewien pomysl. Ja stwierdzilem, ze to faktycznie moze byc cos dobrego i zaczalem sie w to mocno angazowac, zeby jej ogarniac sprawy "urzedowe", do ktorych ona nigdy nie miala glowy. Siedzialem przy tym godzinami (lokal, podatki, rozne przepisy itp), a ona ni z gruszki, ni z pietruszki po paru dniach mowi mi, ze jednak mnie nie kocha i zebym poszukal sobie innej.
Pomimo, ze widziala ze mialem duzy wklad w rodzine i zawsze mogla na mnie liczyc, to dzisiaj mam wrazenie, ze jednak uwaza mnie chyba za kogos zupelnie innego, cytuje czasem piosenke Various Manx robiac sobie z niej wrecz swoj hymn "Zlamana w pol nakrywam stol i pytam jak Ci minal dzien". Mysle, ze trudno po czyms takim stronniczym osobom typu tesciowa myslec inaczej, niz tak ze ja faktycznie latami bylem dla niej potworem. Nigdy mi nie powiedziala "sluchaj, zmien prace bo ja juz nie wyrobie tak dluzej". Nigdy. Malo tego, ja rownolegle rozkrecilem pewien interes, ktory mial mi pozwolic faktycznie zostac juz na ladzie w przeciagu 2 lat i ona doskonale o tym wiedziala, wiec dlatego uwazam, ze przyczyna lezy tak naprawde gdzie indziej (w jej chwiejnym charakterze). Powtarza mi w kolko, ze czula sie samotna, a wszelkie zaslugi dla domu przypisuje temu, ze jechalismy non stop na jej energii (???). Niedawno jeszcze postanowila mi sie z jednej istotnej rzeczy zwierzyc. Powtarza w kolko, ze latami czula sie samotna w miescie, gdzie nie mamy rodziny. Nie wiem, czy juz o tym pisalem, w kazdym razie jej miejscowosc od mojej jest oddalona o godzine jazdy samochodem. Pare lat przed slubem i po mieszkalismy w mojej miejscowosci, ale jej sie nie podobalo tam i wybrala dla nas inne miejsce, ktore ja tez znalem i lubilem to miasto, tylko ze to bylo jeszcze dalej, tzn 3 godziny od mojej miejscowosci, a od niej 4. Wiedzialem juz wtedy, ze moze to byc w przyszlosci klopot i zasugerowalem, ze lepiej bedzie zamieszkac w jej miejscowosci jak nie chce w mojej, ale ona ten pomysl odrzucala wciaz wskazujac na miejsce odlegle. I tak sie stalo, ze jednak nasze rodziny mieszkaja na tyle daleko, ze nie mamy ich na wyciagniecie reki. Dopiero niedawno mi powiedziala jaki byl faktyczny powod tego, ze nie chciala mieszkac blisko mamy (caly czas myslalem, ze chodzi o zle wspomnienia zwiazane z ojcem alkoholikiem), a ona ze za bardzo by wtedy zyla zyciem mamy i jej matkowala (prawda jest, ze tesciowa jest lekkoduchem i czesto zdarzalo jej sie, ze nie zachowywala sie odpowiedzialnie).
Z zajsciem w ciaze w mlodym wieku tez wyglada to troche inaczej, jak sugeruje ulle: gdy sie poznalismy to ona miala 22 lata, slub 24 lata, a pierwsze dziecko juz w nowym miejscu zamieszkania 28. Nie staralismy sie o nie wczesniej i cieszylismy w pewnym sensie przedluzona mlodoscia, a pozniej mozna powiedziec, ze to byl zloty strzal Przy drugim dziecku 3 lata pozniej zreszta bylo to samo. Zarowno jeden, jak i drugi porod nie wywolal u nas zadnego kryzysu w tamtym czasie, dogadywalismy sie, a ja pomagalem jak potrafilem. Tak mi sie przypomnialo - chyba dzisiaj jedyne co dobre zona powie o mnie to, ze jest mi bardzo wdzieczna, ze bylem zarowno przy jednym, jak i drugim porodzie, ze dla niej to bylo bardzo duzo. Ja natomiast nie uwazam, zeby byl to jakis nie wiadomo jaki wyczyn z mojej strony, to bylo naturalne dla mnie, ze bede, musialem tylko kombinowac z grafikiem, zeby nie utknac w tym czasie na morzu, lub jak kilku moich kolegow, dowiedzialo sie o swoich dzieciach na lotnisku w drodze do domu.
A z ta meska decyzja i brakiem "jaj".. DeepAndBlue dobrze zauwazyla, ze to jest zbyt powazne, zeby ot tak pod wplywem impulsu wywrocic zycie do gory nogami. Do tego sie dojrzewa, bo pospiech jest dobry przy lapaniu pchel. Byc moze kto inny na moim miejscu by zrobil inaczej, ja tak nie potrafie pstryknac palcem na to wszystko. Jeszcze.