Jaki jest racjonalny okres mieszkania z rodzicami lub wynajmowania własnego mieszkania tak, żeby nie mieć poczucia stagnacji, braku stabilności, wiszenia na rodzicach, żeby nie wpaść w marazm i niechęć do wszystkiego?
jak uważacie?
Taki w sam raz
18 lat mieszkałem z rodzicami. 5 lat mieszkałem w akademiku. 7 lat wynajmowałem mieszkania. W wieku lat 30 kupiłem własne mieszkanie mając z 70 % ceny w gotówce. Kredyt na resztę wziąłem we frankach kiedy kurs był wysoki więc przez kilka lat kiedy frank leciał w dół nic tylko się cieszyłem. Kiedy odbił w górę wrócił mniej więcej do poziomu w jakim brałem kredyt. Potem go przekroczył ale oprocentowanie z roku na rok tak malało, że i tak się cieszyłem. Na dodatek nabyłem prawa do ulgi odsetkowej więc już kilkanaście lat co roku odliczam od PIT odsetki kredytu. W wieku lat 40 wybudowałem dom na wsi pod miastem. Nigdy nie planowałem i nie wyobrażałem sobie mieszkania u moich rodziców czy moich teściów. Miało to swoje plusy, miało i minusy. Wyprowadziłem się na tyle daleko, że nie dawało się ściągnąć którejś babci żeby posiedziała z chorym dzieckiem. Dzieci znają dziadków, przynajmniej tych żyjących i kochają ale nie wychowały się z nimi jak ja ze swoimi. To jest zauważalna różnica. Wychowywałem się mając rodziców ojca pod nosem i inaczej ich traktowałem w porównaniu z rodzicami mamy, których widziałem 2 razy w roku. Tego mi trochę szkoda w odniesieniu do moich dzieci. Mój ojciec mieszkał z żoną i dziećmi ze swoimi rodzicami. Poniekąd, bo dziadkowie mieli piętrową kamienicę. Raz dziadkowie mieszkali na jednej kondygnacji, a my na drugiej, a raz na odwrót. Każda kondygnacja była niezależna, co nie znaczyło, że babcia nie wpadała wieczorem na kawkę Dziadkowie nie wtrącali się w życie syna, jeśli już to wspierając synową w trudnym dziele życia z ich synem
Tylko to były inne czasy. Czekało się w kolejce, w spółdzielni na mieszkanie. Moi rodzice otrzymali w końcu klucze do własnego M5 kiedy przygotowywałem się do matury więc nie pomieszkałem specjalnie w tym mieszkaniu, ani nigdy go jakoś nie polubiłem. Moim domem pozostała stara kamienica dziadków i jak odwiedzam rodzinne strony, to zawsze pokazuję ją dzieciom, a one "tak, tak wiemy, to jest dom w którym się urodziłeś, a to jest okno twojego pokoju...". Wynajmowałem dwa mieszkania, pierwsze, malutka kawalerka. Drugie, 2-pokojowe już full wypas dla mnie i mojej kobiety. Własne, gdzie przyszedł na świat pierworodny już 3-pokojowe. Własny dom ma trochę więcej pokoi ale czasem tak mnie bierze sentyment na tą kawalerkę z pierwszych lat małżeństwa. Miała swój niezaprzeczalny urok. Centrum miasta, wszędzie na piechotę. Przytulna i taka pierwsza...
No i taki słaby morał z tego dla panów, bo ja swoją kobietę upolowałem będąc goły i wesoły. No może perspektywiczny byłem, bo nie studiowałem żadnej tam socjologii, filologii polskiej czy coś w ten deseń. Pierwsze co mogłem jej zaoferować, to podsunąć się na studenckim łóżku kiedy nocowała u mnie w akademiku. Jak chcieliśmy być sami to kombinowałem klucze do pokoju cichej nauki Klaustrofobiczny był. Na ostatnim roku studiów odkupiłem od kolegi miejsce w akademiku i tak mieszkaliśmy rok mając dla siebie "dwójkę". Też było fajnie. Do ołtarza zaciągnąłem za włosy dalej będąc goły i wesoły w wieku chyba 25 lat. A nie, chyba miałem już wtedy "trapeza" czyli wysłużonego Poloneza kupionego za grosze. Tyle, że samodzielnie zarobione. Wszystko kupowałem za swoje. Moim kolegom studentom rodzice kupowali mieszkania, pierwsze pecety. Ja swojego pierwszego PC, kupiłem po studiach za pieniądze zarobione w pierwszej, prawdziwej pracy. Ma to swój niezapomniany smak. Płacisz sam za siebie. Nigdy nie lubiłem polegać na kimś, na czyjejś pomocy. Jeszcze gorzej być zmuszonym prosić o nią. Nie mówię, że nie brałem od rodziców i teściów "słoików" ale to co innego. Obie mamusie dobrze gotowały