@Mr_Str4nger - ja Tobie naprawdę wierzę, że Twój sposób obchodzenia się z emocjami jest rzeczywiście taki, jak opisujesz i że Ci się ta metoda sprawdza. Odkładasz emocje ad acta i one z czasem słabną, by kiedyś całkowicie się rozmyć, zniknąć.
Jednak u mnie i ludzi o podobnej do mojej wrażliwości wygląda to tak, że jak pewnych głębokich emocji dobrze nie przerobię, to wracają do mnie jak bumerang. A jestem osobą kochającą intensywnie, głęboko i namiętnie, choć zakochuję się niezmiernie rzadko. Ale jak już, to jest to ogromne BUM i wszystko jest zainfekowane: na poziomie ciała, duszy i ducha.
Opowiem Ci, jak to swego czasu starałam się kiedyś "zabić" miłość Twoim sposobem i co z tego wynikło. Historia jakich wiele: on mi powiedział, że się żeni, bo musi, a mnie się świat zawalił.
Odcięłam się, spaliłam wszystkie pamiątki, zerwałam kontakt, zmieniłam miejsce zamieszkania - dzieliło nas setki kilometrów.
Efekt? Nieważne, czy minęło 3, 5 czy 7 (!!!) lat - kiedy wracałam do rodzinnej miejscowości i przypadkiem go widziałam, to serce waliło mi jak oszalałe, nogi się pode mną uginały i ogólnie byłam tak samo zakochana w tym człowieku jak pierwszego dnia po poznaniu. Cały czas go kochałam. Nie, nie jest była to kwestia tego, że przeglądałam pamiątki, zdjęcia, że pielęgnowałam wspomnienia i towarzyszył mi tani sentymentalizm. Po prostu dla mojej głowy był on ideałem, bo odcięłam się akurat wtedy, gdy wszystkie emocje były u szczytu.
Teraz myślę, że mój problem paradoksalnie powstał ze względu na owo radykalne odcięcie się, a nie pomimo niego. Mój umysł niejako kwalifikował sprawę jako kwestę niedokończoną, tak jakby się zatrzymał w tamtym czasie i nie potrafił ruszyć dalej. Poprzez nagłe odcięcie się nastąpiło również idealizowanie drugiej strony - nikt, nigdy nie był MU w stanie dorównać! Spotykałam mężczyzn o niebo lepszych, inteligentniejszych, bardziej utalentowanych, przystojniejszych i bogatszych, ale i tak kochałam tamtego!;)
Dopiero, kiedy z pomocą doświadczonej osoby przepracowałam tamten związek i zamknęłam pewne procesy byłam w stanie go "puścić". Wystarczyło pół roku pracy nad własnym wnętrzem, przejście przez te niedokończone emocje, pozamykanie ich... i przeszło jak ręką odjął.
Szkoda tylko, że straciłam niemal 10 lat swojego życia, cierpiąc na syndrom spraw niedokończonych.
Niepotrzebnie słuchałam ludzi, którzy radzili, że muszę się za wszelką cenę odciąć, zabić swoje uczucia, zerwać wszelki kontakt, już, teraz, natychmiast! Definitywnie!
Przeciwnie - to właśnie połączenie się i przeżycie pewnych uczuć do końca, pozwoliło mi na ostateczne zamknięcie tamtego rozdziału.