Oj tam, bez przesady, jaką tak krzywdę. Ja to już traktuję bardziej w kategoriach eksperymentu i zbierania doświadczenia,
które kiedyś tam w przyszłości może tylko mi zaprocentować. Zresztą już nawet teraz przy okazji naszego ostatniego zejścia,
wiedziałem bardzo dobrze w jakiej roli mam wystąpić, do czego jestem potrzebny i zostanę spławiony gdy tylko przestanę być użyteczny.
To akurat było dla mnie jasne i brałem to pod uwagę. Naprawdę uwierzcie, że żadna krzywda mi się tutaj wielka nie dzieje,
raczej mam ubaw po pachy patrząc spokojnie lekko znudzony co tym razem wymyśli, żeby odegrać swoją ulubioną scenę pod tytułem:
Sama nie wiem o ch*j mi chodzi, ale właśnie dzisiaj rano postanowiłam, że znajdę jakiś pretekst do kłótni, po której ze sobą zerwiemy...
A wiecie, że jak kobieta chce, to znajdzie nie jeden a trzy i każdy równie idiotyczny jak poprzedni, że nawet nie ma sensu tego roztrząsać.
Chociaż ten raz będzie naszym ostatnim, bo nigdy nie była aż tak nieprzyjemna podczas zrywania, więc jestem raczej na 100% pewien,
że mamy do czynienia z klasyczną sytuacją "na małpę" która złapała już inną gałąź, więc może puścić starą, a ja akurat jestem ostatni,
który będzie sobie wmawiał, że to niemożliwe, że to nie jest tak jak myślę. Z obiema moimi żonami przerabiałem dokładnie ten sam motyw
i w dziedzinie rozpoznawania u laski symptomów zauroczenia nowym facetem mógłbym przynajmniej dwie książki napisać i teraz trzecią,
tyle że mi się nie chce, po prostu i zwyczajnie. Oczywiście że zapytałem, oczywiście że zaprzeczyła, oczywiście że mam to w dupie.
Dzisiaj już tak. Dzisiaj już mogę na zimno zamknąć relację paląc za sobą mosty, bo dzisiaj mam pewność jak nigdy, że opcji powrotu nie ma.
To jest właśnie to uczucie, kiedy u mnie nadchodzi Game Over. Pobędę sobie smutny i przygnębiony dzień czy dwa, może tydzień albo dwa...
trudno powiedzieć, bo małym utrudnieniem może być fakt, że do końca tygodnia siedzę na robocie w pewnej nadmorskiej miejscowości,
gdzie każda ławka i każde drzewo mi ją przypomina, tyle razy tam byliśmy razem czy to sami tylko we dwoje czy to z naszymi dzieciakami,
no i nie powiem, trochę w dołku ściska, ale nawet i to już bardziej mnie samego śmieszy niż tam jakiegoś bólu i cierpienia dostarcza.
Jasne że odczuwam pewien dyskomfort psychiczny, a nawet i fizyczny, no bo nie oszukujmy się, nie ma nic fajnego w byciu rzucanym przez laskę
i to jak podejrzewam dla nowego bolca, który ch*j wie skąd się nagle wziął, tylko no mówię, mam w tych sprawach pewne doświadczenie,
które już chyba instynktownie wyzwala we mnie odpowiednie mechanizmy do radzenia sobie z tym całym gównem w tempie ekspresowym.
I dla mnie już nie istnieją żadne "sprzeczne sygnały eks" czy innej natury dylematy z nią związane, bo na tyle dobrze poznałem zasady,
że już nawet przyjemności mi nie sprawia ogrywanie jej w jej własnej grze, kiedy czytam jak w otwartej księdze nędzne próby manipulacji
i zbijam jej shittesty jeden po drugim, aż w końcu dostanie szału, że nic nie chce na mnie działać, no to teraz weźmie i mnie rzuci. Nuda...
To samo radziłem autorowi wątku. Podejść do akcji na miękko, choćby tylko po to, żeby zobaczyć dokąd to zaprowadzi.
Może wszystko skończy się dobrze (wybacz stary, ja w to nie wierzę i moim zdaniem za miesiąc wszyscy się spotkamy w tym samym miejscu)
a jeśli zacznie iść źle, to już będzie na to odpowiednio przygotowany i nie będzie się zastanawiał znowu ch*j wie ile czasu nad tym,
czy ta jego eks mu daje sprzeczne sygnały, tylko zapali jej kopa w odwłok od razu przy pierwszej krzywej akcji i będzie miał spokój.
U mnie to było trochę bardziej skomplikowane, bo i staż był znacznie dłuższy i zamieszane w to były nasze dzieci, zerwać i zapomnieć
było znacznie trudniej niż w przypadku kolegów Johna czy Becketta, ale też nie to było tym co mnie w tym szambie za obie nogi trzymało.
To znaczy też, a może nawet przede wszystkim, ale w dużym stopniu po prostu ciekawość świata i tego co się jeszcze może wydarzyć.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczę i tej wersji będę się trzymał 