Jakem już stary dziadyga i doświadczony dość w zawiłościach relacji, tak sytuacja w której się znalazłem jest dla mnie mało zrozumiała. Może szanowne kobitki mi doradzą.
Chodzi oczywiście o rozstanie. Spotkaliśmy się rok temu, dwa miesiące podchodziłem do tematu ostrożnie i powoli, byłem po rozstaniu i nie chciałem popełnić błędu. Zaczęliśmy być ze sobą w czerwcu, uczucia wybuchły pełną mocą po obu stronach. Cóż powiedzieć, fascynacja i namiętność były wielkie po obu stronach. Lataliśmy 30 cm nad ziemią. Szybko wynająłem swoje mieszkanie i zamieszkałem u niej. Euforia, wspólne plany, moje oświadczyny na jesieni, jej radość. Zero wątpliwości do grudnia. Wtedy wydarzył się pewien czynnik zewnętrzny, który zaczął podkopywać tę relację. Nie chcę wdawać się w szczegóły, liczą się efekty - po prostu nie daliśmy rady. Moja frustracja, generowanie napięcia, stres. Dochodziło do spięć, wzajemnego odsuwania się, siadała bliskość. Trwało do do połowy lutego, gdy przelała się czara goryczy między nami. Wspólnie podjęliśmy decyzję o separacji, przemyśleniu pewnych spraw. Wróciłem do siebie. Pozostaliśmy w kontakcie, dzwoniliśmy do siebie, widywaliśmy się. Nawet nocowałem u niej kilka razy. Przemyślałem wiele spraw, zrozumiałem że w sytuacji kryzysowej stawiałem własne uczucia nad jej, nie myślałem o niej. Że byłem egoistyczny, że wymagałem więcej od niej niż od siebie. Że wylewałem frustrację szukając "problemów zastępczych", chodziłem naładowany złością i krytykowałem ją. Co ciekawe, Ona też zaczęła widzieć własne błędy - również była skupiona na sobie, zawiodła komunikacja między nami, miała problemy z wyrażaniem emocji, zamykała się w sobie, odsuwała się co tylko mnie bardziej dołowało i czułem że ją tracę.
Wydawałoby się że przez ten miesiąc wszystko powinno zmierzać w dobrym kierunku. Niestety ja bardzo chciałem wrócić, tęskniłem bardzo, gdy nocowałem u niej to bardzo chciałem się z nią kochać, jej odmowa powodowała mój ból, czułem coraz więcej odrzuceń - tym więcej im ja naciskałem, być może nawet osaczałem ją. Z Jej strony słyszałem że boi mi się zaufać, że boi się że teraz będzie dobrze, ale nasze problemy wrócą. Kocha mnie, ale ma jakąś blokadę emocjonalną, ma problem z wyrażaniem emocji. Czeka na "objawienie", na poczucie że chce i potrafi być ze mną w 100%.
Niestety ja nie dałem rady, zwłaszcza że czulem że coraz bardziej się oddala. Trochę czułem się odstawiony na półkę (złość), trochę nie wierzyłem że mnie kocha, trochę...nie dawałem rady ze swoim stanem psychicznym. Półtora tygodnia temu postanowiłem spotkać się z nią i porozmawiać. Oznajmiłem jej że już nie daję rady, że nie wierzę że mnie kocha, że uważam że tracimy czas, ja tracę zdrowie i nerwy. Że muszę się odciąć. Że dla mnie zamknięcie sprawy i brak kontaktu to jedyne wyjście by się uleczyć. Wie że bardzo ją kocham, wie że widzę błędy (a ja widzę że ona widzi swoje), więc zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Trochę było mi ciężko podjąć tę decyzję, więc próbowałem wymusić na mnie słowa że mnie nie kocha, że już tego nie widzi. Oczywiście nie usłyszałem, a na wyjściu namiętnie się całowaliśmy, pierwszy raz od dawna. No nie ułatwiło mi to, ale...c'est la vie. W życiu nic nie jest proste.
Dwa dni później umówiliśmy się na odbiór jej kluczy, żebym mógł zabrać rzeczy jak będzie w pracy (tak wolałem). Przyjechałem wieczorem, myślałem że zabiorę klucze i pójdę. Zaprosiła mnie na herbatę. Yyy...miękki jestem. Słabość mam. Zostałem. Może to przypadek, ale miała na sobie moją ulubioną, obcisłą sukienkę mini, w której wygląda wprost nieziemsko. Zaproponowała byśmy usiedli na kanapie. Rozmawialiśmy trzy godziny, bardzo fajnie i na luzie, trochę wspominaliśmy i trochę...flirtowaliśmy, albo tak mi się wydawało. Przy wyjściu chciała mnie ewidentnie pocałować, ucałowałem w usta i wyszedłem. O północy korespondowaliśmy jeszcze chwilę, zdziwił mnie jej bardzo dwuznaczny tekst o tym że musi chyba zacząć uprawiać sport żeby ją libido nie rozsadziło...(tu gwoli wyjasnienia, wcześniej mówiła że na bliskość i seks ma blokadę, że w ogóle o tym nie myśli; zdecydowanie jest to kobieta która łączy emocje z seksem, seks dla sportu nie wchodzi u niej w grę).
Dalej jest jeszcze lepiej, psychodrama i tragikomedia w jednym. Kilka dni później w smsach zapytałem o coś na temat naszego związku (w tonie wątpiącym), odpisała "czy mogę porozmawiać o tym w cztery oczy, a nie przez sms? ". Kurde, przecież wyraźnie mówiłem że nie mogę się z nią widywać, bo mam do niej taką słabość, że nie uleczę się nigdy. No i napisałem jej to, dobitnie i wyraźnie. Przyjęła do wiadomości.
Dzień później...bomba. Dzwoni wieczorem i prosi żebym przyjechał, bo ma nerwicowy napad lęku (miała takie stany kilka lat temu po rozstaniu które ciężko przeszła, więc znam temat). Nie przyjechałem...Rozmawiałem z nią długo, uspokoiłem ją trochę, ale nie przyjechałem. Potem w sms przeprosiłem i napisałem że nie mogłem. I że jakby było naprawdę źle to bym przyjechał. Ona też przepraszała, że nie powinna była, że już więcej tego nie zrobi.
Kolejny dzień. Telefon że chce mi podrzucić gotówkę, którą była mi winna. Nie było mnie w domu, zresztą przecież...może zrobić przelew. Co jej powiedziałem.
No i cała ta sytuacja zburzyła mój rachityczny konstrukt, w którym postanowiłem odciąć się. Zacząłem się zastanawiać czy dobrze robię. Naprawdę mi na niej zależy, to było coś, było nam ze sobą świetnie, a rozleciało się przez czynniki zewnętrzne i komunikację, którą możemy dograć. I może...może ona poczuła co traci, może faktycznie mnie kocha, możę faktycznie jest pogubiona. Może nie umiem wykazać się cierpliwością, możę ta cierpliwość to jakaś pokuta, bo nabroiłem i teraz trzeba zapłacić cenę?
Po nieprzespanej nocy zadzwoniłem. Długo rozmawialiśmy. Postanowiłem powiedzieć o swoich emocjach i wątpliwościach. Zapytałem wprost o co jej chodzi? Powiedziałem że jeśli tęskni, jeśli napady lęku powodowane są rozpadem naszej relacji, jeśli mnie kocha, to spędźmy niedzielę razem. Co usłyszałem? Że wcale nie wysyłała sprzecznych sygnałów, nie wiedziała (?!) że nie będziemy się już nigdy widzieć. Że do mnie zadzwoniła w lęku, bo ja ją rozumiem, czuje się przy mnie bezpiecznie. A gotówkę chciała przywieźć bo miała po drodze i tak wygodnie. Lekko przyciśnięta przyznała że mogła zadzwonić do mamy czy przyjaciółki. Przyznała też że flirtowała ze mną, że nakręciła się, że była rozczarowana że jej nie pocałowałem. Wygłosiłem oświadczenie że jestem w stanie się spotkać, ale wiem że to ryzyko. I nie zamierzam ryzykować w sytuacji gdy Ona nie ma uczuć do mnie. I na koniec zapytałem czy widzimy się w niedzielę? Tak. To było ciepłe "tak".
Strasznie szczegółowo to opisałem, ale diabeł tkwi w szczegółach. A mnie ta sytuacja zastanawia i naprawdę boję się tego spotkania. Już mi trochę lepiej bez niej, odżywam. Boję się że to może do niczego nie prowadzić. Zastanawiam się czy moja eks jest tak niepoważna i niemądra że zrobiła te powyższe "manewry" nie chcąc mnie ściągnąć z powrotem? To bardzo bystra, mądra i wykształcona kobieta, taktowna i na poziomie. Równocześnie dość skrycie wyrażająca emocje, często nie nazywa ich wprost. Trudno mi uwierzyć w to że bezrefleksyjnie wysyłała sygnały które mogłem uznać za dwuznaczne, albo nawet jednoznaczne. A Ona biedna...miała zupełnie co innego na myśli.
Nie miałbym wątpliwości jakbym usłyszałem "kocham Cię, ale nadal się boję, jednak chcę próbować, nie chcę Cię tracić, spotkajmy się". A takie "kombinowanie jak koń pod górę" mnie trochę odstrasza.