Roxann napisał/a:bagienni_k napisał/a: Obserwujemy, albo ciągłe i uporczywe wracanie wspomnieniami do ex(pomimo z pozoru doskonałego obecnego związku, albo wyobrażenia o jakimś wyimaginowanym ideale, który gdzieś tam na horyzoncie czeka. Zachowanie takie dotyczy z pewnością obu płci. Widać to często po wpisach tutaj na forum: jaki cudowny związek by nie był, jak bardzo ta druga osoba się stara, ile by sie w niego nie włożyło, zawsze czegoś brakuje. Zawsze coś tam jeszcze by się przydało, żeby osiągnąć etap tego związkowego raju, gdzie relacje międzyludzkie osiągają poziom nirwany. To słynne szukanie następnej gałęzi, gdzie mogą wisieć słodsze owoce.
Może otaczam się dziwnymi ludźmi, ale jakoś sporo osób w mojej rodzinie żyje w małżeństwach, które trwają 20, 40, 50 lat. Nic nie wskazuje, że dzieją się tam jakiekolwiek rzeczy, będące ich zdaniem powodem do rozstania. Ludzie ci są ze sobą razem nie tylko dla tych wszytkich korzyści, jakich oczekuje się po zdrowym związku, ale też POMIMO tych niedoskonałości, jakie z pewnością były na poczatku, czy pojawiają się po pewnym czasie. Nie oczekują na każdym kroku emocji , żadnych durnych fajerwerków, tylko budują swoje szczęście na ciężkiej pracy, zaufaniu, wsparciu i wspóldziałaniu. Czasami czytając tutaj niektóre tematy i widząc osoby mające wątpliwości już przy NAPRAWDĘ błahych sprawach, gdzie wystarczy sie uspokoić i porozmawiać, to zwyczajnie wymiękam....
To, że jakiś związek/małżeństwo trwa 20, 40 czy 50 lat wcale nie oznacza, że jest udane. Wiele z takich małżeństw jest "szczęśliwe" tylko pozornie, na zewnątrz. Bardzo też często ludzie wchodząc w związek, przestają się starać, dbać nie tylko o relacje ale i o siebie. Poza tym ciężko się dobrać pod względem charakteru, statusu, ambicji itd. Ludzie są też coraz bardziej mobilni i elastyczni już od młodych lat. Studiują, pracują w różnych miastach, krajach itd. Często zmieniają miejsca zamieszkania, środowisko, co siłą rzeczy powoduje, że relacje międzyludzkie są coraz bardziej powierzchowne. Czasem wystarczy tylko zablokować nr, usunąć z kontaktów i tyle. To wszystko powoduje, że chcąc być razem któraś ze stron jest zmuszona w większym lub mniejszym stopniu podporządkować się drugiej. Nie każdy potrafi to docenić, nie każdy też chce rezygnować z siebie wiedząc, że to "na dobre i złe" to tylko słowa, a życie i tak wszystko zweryfikuje. Dlatego zaczyna się kalkulacja, czy jak to ex Anderstuda określiła "licytacja", która nie zawsze musi oznaczać brak miłości czy zaangażowania, ale zwyczajnie wynika ze zdrowego rozsądku. Czy nie ma dysproporcji pomiędzy tym co ja daję a co otrzymuję w danej relacji. Nikt nie chce czuć się/być wykorzystywany. A im człowiek starszy, bardziej niezależny (też pod względem finansowym), tym ma pod tym względem większe wymagania. Ludzie z założenia wchodzą w związki by mieć lepiej, nie gorzej.
Tutaj dobry przykład Anderstuda: nie po to ta kobieta wzięła go do siebie, by ten "leżał na kanapie", a za usługi które on mógłby sam zrobić, miała extra płacić komuś z zewnątrz. A ze strony Anderstuda: nie po to jest/był z kobietą, by być jej panem na posyłki (tak wiem Anderstud to wielkie uproszczenie, ale ogólnie do tego się do sprowadza).
Poza tym, ludzie w coraz późniejszym wieku wchodzą w stałe związki, mają dzieci, co dodatkowo wszystko komplikuje, bo jednak "doświadczenie" choć często pomaga, jeszcze częściej wszystko komplikuje. Mamy punkty odniesienia, większą świadomość, nie zgadzamy się na bylejakość itd.
Prędzej czy później (prawie) każdy dojdzie do punktu w którym będzie musiał przyznać sam przed sobą: "Umiesz liczyć to licz na siebie."
Oczywiście, że nie każdy taki związek jest w całości udany. Idąc dalej, możemy z pewnością stwierdzić,że żaden nie jest idealny. Podałem przykład swojego otoczenia, szczególnie najbliższej rodziny. Z racji dośc częstych kontaktów mam powiedzmy regularny ogląd na sytuację. Nie żyję oczywiście z nimi cały czas pod jednym dachem, ale istnieje duże prawdopodobieństwo,że żyjąc ze sobą przez tak długi czas, umieją się dogadać, przezwyciężając skutecznie problemy, jakie stają im na drodze.
Każdy stara się dobierać partnera wg swoich kryteriów, biorąc pod uwagę wiele cech, jak choćby własnie charakter, ambicje, środowisko itp. Dla każdego owo staranie się oznaczać może większy lub mniejszy zakres działań. Dostrzegam jedynie, że często jest to taki pęd do doskonałości. Ludzie musza mieć jak najszybciej wszystko jak najlepsze. I jeśli nawet, znajdzie się ktoś , kto na początku wydaje się wprost idealny, to jednak z tyłu głowy gdzieś tam siedzi: " A może jeszcze ktoś się znajdzie", " Kurczę, niby wszystko jest ok, no po prostu cudownie, ale brakuje mi tego flow, tej chemii, tych emocji" Ile jest tutaj tematów na forum o związkach, które sa jedynie opcją zapasową, takim plasterkiem na rany? Ile razy, ludzie zanim zaczną rozmawiać z partnerem, od razu sięgają porady u obcych osób? Nie mówię, że takie wyjście jest złe, bez tego nie byłoby forum , często przed obcymi jest łatwiej się otworzyć. Tylko dlaczego ten lęk przed rozmową z partnerem jest tak silny? Mamy od Natury dar mowy, więc korzystajmy z niego! Jeśli coś mamy przemyśleć, przemyślmy to razem a nie osobno i razem zadecydujmy co będzie dla nas najlepsze w tej sytuacji.
Ta mobilność właśnie często sprzyja łatwości przebierania w ludziach, jak w ulęgałkach, co kończy się w wiadomy sposób. Skoro związek to sztuka kompromisu lub nawet czasowego ustępowania drugiej stronie( w rozsądnych granicach), to nie powinno być problemem, kiedy zgadzamy się w danym przypadku na warunki partnera. Dlatego mam tym większy szacunek do ludzi, którzy potrafią wchodzić ze sobą w związek i go utrzymać właśnie POMIMO tych niektórych niedoskonałości. Pielęgnowac w sobie tą zażyłośc i się uzupełniać, mimo istniejących przeszkód typu odłegłość, mobilność, masa innych ludzi, którymi się otaczamy. Gdzieś w innym wątku było wspomniane, żeby szukając uczuć, nie zamykać się na osoby będące w związku..Tu mnie powaliło na kolana. Kurde, dopóki ktoś jest zajęty, NIE ISTNIEJE dla mnie jako partner, nie ma takiej siły która by mnie do tego zmusiła, choćby dziewczyna była ideałem. Sam fakt przyczynienia się do rozpadu związku, jest czystym sku*****m. Koniec.
Jeśli dwoje ludzi chce razem iść przez życie, wiedząc, że w przyszłości założy rodzinę, i na tą rodzinę trzeba ciężko pracować, zdają chyba sobie sprawę z tego, z czym się to wiąże. Potem po ślubie dziwią się, że już nie ma tego ognia. No coż, to właśnie realia życia, coś czego tych dwoje oczekiwało tak naprawdę: chcieli dzieci- to mają. A na dzieci trzeba zarabiać, poświęcać swój czas i energię, kosztem własnych wygód i przyjemności.
Pomijając sytuacje ekstremalne, zawsze jak słyszę słowo wymagania, to odczuwam jakąś dziwną niechęć. Już bardziej pasuje słowo: "potrzeby" i "oczekiwania". Nie wpadajmy jednak w jakiś obłęd i nie stawiajmy jakiegoś muru wokół siebie. Rozumiem, że kobiety chcą sobie znaleźć partnera samodzielnego, niezależnego finasowo, odpowiedzialnego, z tym nie ma co dyskutować, szczególnie właśnie jak ludzie dochodza do pewnego wieku. Tutaj pojawiają się dla mnie jednak pewnie granice: jeśli czytam w opisie, że dziewczyna za nic nie zwiąże się z kimś kto PRACUJE NA ETACIE(?) czy takim , który nie ma własnego domu( nie mieszkania, tylko DOMU)w wieku 27 lat...No to jednak sobie trochę poczeka...W pierwszym przypadku, jeśli chodziło o konieczność posiadania własnej firmy: czy to jest wyznacznik wartości człowieka? Na pewno jego zaradności, ale niekoniecznie od razu wysokich zarobków, bo wiadomo, że do sukcesu dochodzi się powoli. Nawet spełniając te kryteria miałbym wątpliowści, czy się z kimś takim wiązać. Przypadku o konieczności posiadania własnego domu już nie skomentuję nawet...
Kolejną sprawą, która szczerze mówiąc wyprowadzała mnie z równowagi zawsze, nawet podczas rozmów z rodzicami swego czasu, to te porownania z innymi. Zawsze mówiono mi: "Bądź taki jak Franek!", " Zobacz, co Józek osiągnął!", "Widzisz, co Marysia potrafi!". To akurat problem wykraczający poza związki. Ale pozostając w temacie związków, to ostatnią rzeczą, która bym się kierował w wyborze partnera to opinie innych. Nie będę patrzył na to, że kumpel ma taką zaje**** dziewczynę, to muszę mieć co najmniej tak samo zaje****. Wiadomo, ile ludzi tyle wymagań. Choć sam fakt, że dla jednych bylejakość oznacza prawie doskonałość. Ten pułap "bylejakości", poniżej której druga osoba jako partner jest skreślony, zdaje się podnosić w tempie ekspresowym.
Do historii Anderstuda nie powracam, bo tam jest sytuacja jasna jak słońce i nie ma co dalej tłumaczyć. Zwyczajnie mu współczuję tej przeżytej huśtawki.