Makigigi napisał/a:Trochę odeszliśmy od tematu, który pierwotnie dotyczył tego, czy autorka ma się zgodzić na intercyzę, a my tutaj dzielimy skórę na niedźwiedziu, kto będzie ich dzieci wychowywał po rozwodzie :-)
Chciałam jeszcze jedną rzecz zaznaczyć - naprawdę, małżeństwo to może być współdziałanie na rzecz wspólnego dobra, a nie dokładanie się fifty-fifty lub {x/n+(n-x)/n , gdzie x<n} do jednego kubełka. Nie da się wyliczyć wkładu w małżeństwo wyłącznie finansowo. Tak samo nietrafione są argumenty, że jak kobieta godzi się na wychowywanie dzieci, to jej wybór i jej problem, jak potem zostanie sama na lodzie, bo to jest obustronna decyzja rodziców. Chwilowo jestem z dzieckiem w domu (choć mam też własny dochód). Mój rozwój zawodowy jest odłożony na przyszłość. Dzięki temu, że ogarniam wszystko w domu, mąż skupia się na swojej karierze. Wolny czas poświęca na hobby, z którego ma kasę, a nie na obowiązki domowe, które wykonywaliśmy wspólnie, gdy chodziłam do pracy. Mam świadomość, że on pracuje dla nas, a nie tylko dla siebie samego i dlatego bez problemu akceptuję konieczność odroczenia moich własnych planów zawodowych na rzecz zapewnienia mężowi zaplecza do realizacji jego planów. Gdybyśmy myśleli tak, że ja muszę dbać wyłącznie o swoje dochody i się zabezpieczyć finansowo, a mąż robiłby tak samo, to o jakim wzajemnym wsparciu byśmy mogli mówić? Gdybym miała jakąś minimalną część udziału zapisaną w intercyzie, to zamiast wspierać męża, gromadziłabym własny majątek. Jedziemy na jednym wózku, doceniamy wkład drugiej osoby w związek, dajemy z siebie, ile możemy. Nie zakładamy, co by było gdybyśmy mieli się rozwieść. Nie po to przysięgaliśmy sobie, żeby traktować nasz związek asekurancko i zostawiać sobie wyjście ewakuacyjne.
Nie mówię, że nasz model jest jedyny słuszny. Jest on zgodny z naszymi wartościami i nam się sprawdza. A widzę, że jest raczej niepopularny :-)Magiki ja rozumiem wszystko i tez jestem za zaufaniem w zwiazku ale zabezpieczenie finansowe (i nie mam tu wcale na mysli intercyzy) tylko zwyczajne zapewnienie sobie pracy i zrodla dochodu z niej uwazam za kluczowe. Nie musi nastapic rozwod zeby sie zle zadzialo. Wystarczy ciezka choroba meza/ wypadek czy nie daj boze jego smierc zeby okazalo sie ze nagle ze nie ma co do garka wlozyc bo to on byl zywicielem rodziny a zona nie pracowala bo x lat poswiecala 100 procentowemu zaangazowaniu w wychowanie Krysi czy czy Wojtusia i teraz jej powrot do pracy (konieczny z uwagi na trudna sytuacje materialna rodziny) moze okazac sie baardzo trudny i dlugotrwaly.
Co do tego ze wychowanie dzieci a nie praca jest wyborem zony i ewentualne konsekwencje tej decyzji powinna poniesc tylko ona podobnie jak Ty uwazam za nietrafione. Oczywiscie ze to powinna byc decyzja i konsekwencje obojga partnerow ale niejednoktornie bylam swiadkiem tego jak maz obstawal przy tym ze naprawde juz czas poslac malca do przedszkola a zona twardo obstawala ze nikt tak nie podciagnie rajtuzek jak mama i ze ona musi jeszcze posiedziec w domu, najlepiej do zerowki dziecka. W takiej sytaucji sorry ale to jest w tym momencie jej wybor i jej ewentualne ryzyko.
No to się z Tobą zgadzam, feniks :-). Można też wziąć pod rozwagę opcję wykupienia polisy ubezpieczeniowej dla tego z małżonków, bez którego dochodu nie jesteśmy w stanie przetrwać lub dla obojga. Wiadomo, że nie wszystko da się przewidzieć, trzeba mieć plan B. We mnie się tylko budzi niezgoda na traktowanie małżeństwa czy nawet związku niedormalnego jako układu bez wartości dodanej. Mam wrażenie, że obecnie jest tak dużo rozwodów właśnie dlatego, że ludzie są osobno samowystarczalni, żyją w jednym gospodarstwie domowym, ale każde trochę na własny rachunek, organizują sobie życie tak, że łatwo się rozejść. To się dzieje na poziomie myślenia o małżeństwie, a nie faktycznie uregulowanych kwestii własności. Dla mnie magia miłości dzieje się wtedy, kiedy pozwalam sobie być w granicach rozsądku zależną od mężczyzny a on ode mnie :-)