summerka88 napisał/a:Esthere, podczytuję sobie twój wątek od paru dni. Nie mam bogatych doświadczeń z kontaktów z narcyzami, chcociaż jeszcze kilka lat temu wciąż takich typów do siebie przyciągałam. Stało się to zresztą bezpośrednią przyczyną mojego zainteresowania zaburzeniami narcystycznymi w pewnym okresie. Nieważne.
Do wzięcia udziału w tym wątku skłoniło mnie to zdanie:
Esthere napisał/a: Dlaczego nie mam ochoty skończyć tego juz? Po co to przeciągam? O co mi chodzi?
Odpowiedź może być tutaj:
Esthere napisał/a: Terapeuta mi to wyjaśnił. Takie zadanie z dzieciństwa. Niewykonalne i frustrujące.
Idąc dalej, zastanowiłam się, dlaczego ja zawsze, w przeciwieństwie do ciebie, uciekałam z relacji z narcyzem. I wymyśliłam sobie, że w tobie wciąż jest NADZIEJA. Może wciąż wierzych, chcesz i pragniesz, żeby ktoś dał wyraz troski o ciebie zmieniając coś w sobie, zauważając ciebie i twoje potrzeby. To właśnie takie zadanie z dzieciństwa. Mi chyba pomogło to, że ja w dzieciństwie straciłam nadzieję, że ktoś coś zrobi dla mnie, z uwagi na mnie itd. I wydaje mi się, że ty w każdej z tych relacji, którą opisywałaś, łącznie z tą, w której jesteś obecnie, może musisz STRACIĆ NADZIEJĘ, żeby wreszcie zająć się sobą.
Powodzenia.
Z tą nadzieją jest tak, że jej autentycznie nie mam. Na poziomie logicznym, w głowie, intelektualnie. Być może mam jeszcze emocjonalnie tylko jest to silnie zracjonalizowane. U mnie emocje vs wiedza bywają w pewnym rozstrzale od siebie. Coś wiem, zdaję sobie sprawę, a emocje nie dobiegają do tych faktów, są w innym miejscu.
Nie czuję jednak, żebym miała nadzieję. Możliwe jednak, że zadanie z dzieciństwa, to niewykonalne, jest jeszcze na tyle atrakcyjne, że z automatu w to wchodzę. Czy rozumiem/czuję/nie czuję, że się uda, czy mam/nie mam nadziei. Po prostu takie stare koleiny, w które się wpasowuję naturalnie. Ale to tylko hipoteza.
Patrząc na poprzednie związki, to kończyłam je wtedy gdy poczułam ból nie do zniesienia. I on był informacją, że tak dłużej już nie można, i też takim sygnałem, że nic się nie zmieni. Po prostu przychodzi moment przelania czary goryczy. Wtedy zabieram zabawki z tej piaskownicy i błyskawicznie mnie nie ma. Potrafię się ogarnąć natychmiast. Ale czemu musze czekać aż do takiego punktu? Pewnie dlatego, że choć wiem racjonalnie, że nic się nie zmieni, ta informacja mi nie wystarcza. To emocje są odpowiedzialne za działanie ( z łaciny - movere- poruszać - a poruszenie to zmiana, ruch, działanie ) - i dlatego bez emocji nie ma takiego pełnego u mnie przekonania, że coś warto zmienić, że nalezy wykonać jakies radykalne kroki.
Myślę, że u zdrowych całkowicie ludzi ten system działa inaczej- oni i wiedzą i od razu czują, dlatego zrywają od razu toksyczną relację. Ja mam ten problem, że wiem, ale na początkowym etapie jeszcze nie ma we mnie tych emocji, dlatego nie podejmuję żadnych kroków. Działanie jest zablokowane, bo nie ma emocjonalnego przepływu, który wsparłby moją motywację do tego działania.
Dopiero gdy na skutek pewnych sytuacji, gdzie czuję wyraźnie, że relacja mi szkodzi, potrafię się z niej wycofać. Mówiąc kolokwialnie, nie psychologizując- muszę dostać bardziej po D żeby się otrząsnąć. Bo małe pstryczki są za słabą informacją dla mojego systemu bezpieczeństwa. Gdzieś to mam ustawione ekstremalnie wysoko. Po prostu dużo mogę znieść, dopiero powyżej pewnego poziomu zaczyna się alarm.
Jest tak, bo mój dom rodzinny był taki ekstremalny. Matka piła. To nie była jakaś wielka patologia. Ot, takie sobie spotkanie z koleżankami, gdzie jakoś tak przypadkiem musiało być też winko. I jak widziałam, że pije to tylko czekałam w napięciu kiedy ten alkohol zacznie w niej działać. A można to było łatwo rozpoznać. Zaczynała się robić drażliwa. Zaczynało się czepianie mnie. Ja pokazywałam wprost, że ją potępiam za to, co robi, protestowałam przeciwko temu piciu, jakąś tam swoją też okazywaną niechęcią, złością, a to wzmagało jej złość. Kiedy ona była zła na mnie, brałam to do siebie. Że to ze mną musi być coś nie tak. Teraz wiem, że ona była zła na samą siebie, a tę złość przenosiła na mnie. Była niesamowicie drażliwa w momentach picia a ja cała spięta, w oczekiwaniu na jej złość. Tej złości było naprawdę dużo. Nerwów. Obrażania mnie. Tylko dlatego, że wprost okazywałam, jak nie lubię jej w stanie pod wpływem.
Ojciec nie pił, ale matka go dominowała, więc on próbował odzyskiwać resztki męskości własną dominacją. Był z jednej strony czuły, czego w ogóle nie dawała matka, a z drugiej strony nieobliczalny. Kiedyś dostałam manto za słuchanie w nocy radia przez słuchawki. Raz za to, że szczoteczka do zębów była sucha, a powinna być mokra ( bo nie umyłam zębów ). Ojciec miał fochy, zmiany nastrojów. Czułośc poplątana z takim " nie wiadomo, co się zdarzy". No i ta matka....
Kiedy M pierwszy raz tak nagle się zmienił, zrobił się zły na mnie, od razu poczułam się jak przy matce. Mam z nim podobne emocje. Dużo czułości ( naprawdę mnóstwo, on jest bardzo czułym, przytulaśnym gościem ) okraszonej takimi jazdami od czasu do czasu, gdzie nie wiadomo do czego akurat się przypieprzy.
Więc dla osoby zdrowej jest oczywiste, że z takiej relacji należy zwiewać. A dla mnie to jest coś, co znam. Ja to znoszę całkiem nieźle. Ostatecznie- on nie pije, to raz, nie ma przemocy. I raczej to nie ten typ. Ale są zmiany nastrojów, mój lęk, który to rodzi, złość, jakaś niepewność, co wywoła jego reakcję taką czy inną.
Pisze to Wam, aby wyjaśnić, dlaczego osoba taka jak ja nie zwiewa z tego układu. Dla mnie to jest oczywiście pewien dyskomfort, ale ja od dzieciństwa żyłam nawet z czymś bardziej ekstremalnym. z natury nauczyłam się z tym żyć, radzić sobie. To są moje pierwotnie rozwinięte naturalnie cechy.
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest dobry związek. Ale moje radary są tak ustawione, że ja to wiem, a jeszcze tego nie poczułam. Poczują to zdrowe osoby. Ja po swoim dzieciństwie radar mam w innym miejscu. Syreny zawyją, ale jeszcze to się nie dzieje. To dlatego częśc z Was pisze, że dawno by z tego uciekła. Po pierwszych sygnałach. Ja jeszcze nie potrafię, bo moje emocje tego nie dotknęły. Jakkolwiek to brzmi- naprawdę nie umiem wyjśc z tego na rozum, muszę to poczuć.
Kiedy ktoś ma poparzoną rękę, blizny, nie czuje gorąca. Naturalny odruch wycofania jest zahamowany. Potrzebny jest większy bodziec by działac. Tak jest ze mną.
Chciałabym to zmienić. Zmieniłam o tyle, że kończenie złych relacji to już nie jest zadanie na lata, potrafię to zrobić, gdy poczuję swoją krzywdę.
Ktoś pisał powyżej, że to nie brzmi dobrze, żebym poczytała siebie....Ale ja widzę, że to ogromny postęp. Potrzebuję jeszcze czasu, może paru doświadczeń zanim będe potrafiła odejśc od kogoś po pierwszej, góra dwóch dziwnych akcjach. Naprawdę jeszcze nie jestem gotowa. Ale ten czas się skraca i to daje nadzieję, że kiedyś będzie już dobrze, że mój system bezpieczeństwa zadziała od razu, że wiedza i emocje będą w jedności i współpracy.
To wszystko jest do zrobienia...ale nie da się przejśc z II klasy do V.
Chcę mieć lepsze życie. Chcę być zdrowym człowiekiem.
Potrzebuję czasu...Ale to się uda. I będę miec zdrowy związek. Nie mam wątpliwości.
Nie z M. Z kimś po nim. Kiedyś. Niedługo.