Piszę do Was, bo potrzebuję świeżego spojrzenia na sprawę. Doradza mi mnóstwo bliskich, ale mam wrażenie, że kierują się chęcią pomocy i nie potrafią ocenić sytuacji na chłodno.
Zacznijmy od początku.
Wyjechałam na drugi koniec świata. Mieszkałam już w tym miejscu parę lat temu i byłam bardzo szczęśliwa. Nawet nie chciałam wracać, ale ponieważ miałam studia do skończenia, musiałam spakować walizki. Na pewno ciężko mi było wyjechać również ze względu na fakt, że miałam tu faceta-tubylca. Po powrocie do kraju byłam nieznośna. Wszyscy mnie unikali, bo na każdym kroku dawałam do zrozumienia, że nic mnie tak nie wkurza jak fakt, że muszę tu być. Szybko, bo po kilku miesiącach, rozstałam się z narzeczonym-obcokrajowcem, a tak właściwie to zostałam przez niego porzucona. Przeżywałam to bardzo, ale po jakimś czasie sytuacja się ustabilizowała. Przyzwyczaiłam się do Polski. Chciałam jednak gonić za marzeniami i wyjechać znowu. Złożyłam więc papiery na kolejny wyjazd. To było w 2014. Wyjazd doszedł do skutku właśnie teraz.
Oczywiście, jak to w życiu ironicznie bywa, przez te dwa lata moja perspektywa zmieniła się całkowicie... No ale podpisałam umowę i nie miałam wyboru, wiedziałam, że muszę wyjechać.
Kiedy do wyjazdu został rok, zaczęłam pracę dużo poniżej moich możliwości. Szukałam czegoś, czego nie będzie mi żal rzucić. Pech chciał, że praca okazała się ciekawa. Nie dawała mi sporych zarobków, ani nie rozwijała w żaden sposób, ale uwielbiałam ludzi z którymi pracowałam i były perspektywy na awans w niedalekiej przyszłości. Ale nie o to w tej historii chodzi.
Rozstając się na lotnisku z moim ówcześnie nadal-narzeczonym-obcokrajowcem obiecałam sobie, że już nigdy nie zakocham się tak, że będę musiała ukochaną osobę zostawić i wyjechać na drugi koniec świata. Jak się oczywiście domyślacie, nic nie nauczyłam się na swoich błędach. W maju, 4 miesiące przed wyjazdem, poznałam w pracy pewnego faceta. Nie był stricte naszym pracownikiem, ale robiliśmy razem interesy, więc często się pojawiał. Ze względów biznesowych wymieniliśmy się numerami telefonów i wtedy się zaczęło... Niewinne smsy okazujące pewien stopień zainteresowania zamieniły się w gorący flirt. Nie mam dużego doświadczenia, więc często prosiłam przyjaciółki o rady. Facet ewidentnie nie był w moim typie, ale miał w sobie to coś, bardzo mnie kręcił. Pomyślałam, że czemu nie, zabawię się przed wyjazdem. Nigdy nie byłam z Polakiem, cała moja przeszłość to obcokrajowcy, więc chciałam spróbować. Podobała mi się atencja, flirt, te motyle w brzuchu.
On również od początku dawał mi jasno do zrozumienia jaka może być nasza relacja. Friends with benefits and that's all. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, wiedziałam, że związki na odległość to mit (tak nauczyło mnie doświadczenie), a ja i tak znikam na prawie dwa lata na drugim końcu świata. Oczywiście nie podzieliłam się z nim tym faktem. Zatrzymałam to wszystko dla siebie i kontynuowaliśmy naszą przygodę.
Na miesiąc przed moim wyjazdem w końcu musiałam się przyznać, że rezygnuję z pracy i wybywam daleko. Wydawał się autentycznie smutny. Żałował, że nie zobaczymy się tak długo. Powiedział, że to dla niego gorzka informacja i długo patrzył w podłogę. Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy może jednak czegoś do mnie nie czuje... Kiedy śmiałam się, że za 1,5 roku nie będzie pamiętał mojego imienia, mówił, że to najwyżej ja zapomnę o nim. Oboje uznaliśmy, że musimy wykorzystać czas, który nam pozostał. Wreszcie do czegoś doszło. Potem nasze stosunki się ochłodziły. Nie wiem na ile sobie to wmawiam, a ile jest w tym prawdy, ale ten człowiek żyje, je i oddycha pracą. W każdej sytuacji daje 100% z siebie, jego telefon nie milknie, a on angażuje się w kolejne projekty. Do samego mojego wyjazdu już prawie się nie widzieliśmy. No i co? No i oczywiście okazało się, że się zakochałam... wbrew wszelkiemu rozsądkowi i logice.
W ostatni dzień mojej pracy przyszedł się ze mną pożegnać. Już straciłam nadzieję, że się pojawi, ale "przyszedł specjalnie dla mnie". Nasze pożegnanie zaczęliśmy od wspólnej litanii żalów. Ja denerwowałam się, że mimo że wiedział o moim wyjeździe, nie znalazł dla mnie czasu. On denerwował się, że nie pytam wprost tylko wysyłam tajemnicze smsy z żalami o wszystko. Powiedział również, że od początku mówił mi, że nie ma życia towarzyskiego, praca to jego pasja, a proponując mi "układ" miał na myśli nie tyle seks bez zobowiązań, co fakt, że jego czas jest wybitnie ograniczony (?? czy wy byście się w tym połapały?) . Nie wiem czy to mówił, czy mi to umknęło, ale w ogóle nie pamiętam żebyśmy ustalali takie rzeczy... Powiedziałam, że teraz to wszystko nie ma już znaczenia, na co on odpowiedział, że jeśli tak stawiam sprawę to ok. Rozstaliśmy się rozmawiając już normalnie o różnych pierdołach, przytulenie i całus. Licytowaliśmy się nawet kto o kim pierwszy zapomni. Obiecał, że będzie pisał. Goodbye.
Po tym wszystkim wyjechałam na tygodniowe wakacje. Bardzo się ucieszyłam kiedy rzeczywiście się odezwał. Zapytał co u mnie. Moja dobra passa nie trwała jednak długo, ponieważ oczywiście potem zamilkł.
Tydzień temu przeniosłam się na inny kontynent. Bardzo nie chciałam jechać. Przepłakałam prawie cały lot. Zostawiłam w Polsce wszystko. Rodzinę, przyjaciół, których uwielbiam, pracę, którą lubiłam, znajomych z pracy, z którymi świetnie mi się dogadywałam. NO I JEGO.
Faceta, który, patrząc na to na zimno, ma mnie gdzieś...
Obiecałam sobie, że po przylocie nie będę się odzywać pierwsza. Zniknę, a on może wiedziony ciekawością, napisze i zapyta się co u mnie. Ale gdy tylko postawiłam stopę na obcej ziemi, poczucie tęsknoty wygrało. Napisałam, a on zapytał, czy może zadzwonić. Rozmawialiśmy przez telefon jakiś czas, a mój dzień od razu poprawił się, otarłam łzy i poszłam zmierzyć się z rzeczywistością w nowym miejscu. Następnego dnia milczał, ale ja dalej miałam siłę żeby walczyć z układaniem swojego życia od nowa. I tak przez następne trzy dni tej siły ubywało. On dalej nic nie pisał, a ja wariowałam z tęsknoty. Więc oczywiście wczoraj znów się odezwałam. Porozmawialiśmy chwilę. Zaśmiałam się, że już oczywiście mi nie odpisuje, na co on odrzekł, że pochłania go praca. Potem zapytał co u mnie i czy jestem już obskakiwana przez tubylców (mężczyzn). Wymieniliśmy jeszcze kilka informacji, przy czym każdą wypowiedź kończyłam pytaniem, żeby zapewnić kontynuację. Aż w końcu na któryś z kolei komentarz nie dostałam już odpowiedzi (standard... czasem nie dostaję odpowiedzi nawet na pytania)
I tak nadszedł dzień następny, czyli dzisiejszy.
A dzisiaj od rana płaczę. Rzeczywistość w nowym miejscu mnie przerasta. Wszystko, co kiedyś tu kochałam doprowadza mnie do szału. Nie mogę znieść tubylców, praca mnie nie zadowala, mam dosyć obcego języka.
Wiem, że to wszystko kwestia bardzo złego nastawienia. No i kwestia tego, że każde miejsce gdzie go nie ma jest totalnie nie do zniesienia. Znajomi, przyjaciele, rodzina, nieustannie do mnie piszą i podtrzymują mnie na duchu. Próbują różnych sposobów na wybicie mi z głowy faceta, który nie jest mną zainteresowany. Ale ja tylko siedzę na łóżku i myślę jak on teraz dogaduje się z dziewczyną, która mnie zastąpiła i czy właśnie kogoś poznał, kogoś podrywa.
Nigdy otwarcie nie powiedziałam mu co do niego czuję. Nie wiem czy on się tego domyśla. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że wyjechałam na drugi koniec świata i bez względu na to czy on mi odpisze, czy nie, ciągle wysyłam mu wiadomości, pewnie uważa mnie za creepy stalkerkę.
Co ja mam zrobić żeby poczuć się lepiej?
Dostałam już różne porady:
1. klin klinem, poznaj kogoś innego;
2. zajmij się czymś żeby nie myśleć;
3. wypisz wszystkie jego wady na kartce;
4. nie pisz do niego pod żadnym pozorem;
5. napisz mu co do niego czujesz.
Nic nie działa. Ciągle niemiłosiernie za nim tęsknie i mam ochotę do niego wypisywać... Nienawidzę takiej siebie, narzekającej płaczliwej zołzy. Najchętniej dałabym sobie w twarz. Nigdy nie byłam taki, mięczakiem, ale miłość (zauroczenie raczej...) do niego wyciąga ze mnie wszystko co najgorsze. Normalnie nie poznaję siebie. Nie wiem gdzie podziała się ta silna dziewczyna, która osiągała w życiu zawodowym to, co chciała, wyjeżdżała za granicę na intratne kontakty i była otwarta na obce kultury. Teraz jestem wiecznie zapłakaną idiotką, która nie śpi nocami i żyje jednym "cześć ".
Mam wrażenie, że nie potrafię sobie poradzić, bo nie dostałam konkretnego, porządnego kosza. Wszystko było zawsze dwuznaczne i nigdy nie mówiliśmy o uczuciach. Z drugiej strony, obawiam się, że jeśli napisałabym mu co do niego czuję, a on by mnie zbył (bez względu na to, czy zrobiłby to łagodnie, czy bezpośrednio), moja rzeczywistość tutaj stałaby się jeszcze gorsza i wpadłabym już w totalną depresję...
Proszę Was o wszystko czym zechcecie się ze mną podzielić...