Na wstępie przeproszę, bo to może być długa wypowiedź.. Zależy mi, by jak najlepiej opisać tą historię.
Poznaliśmy się 1,5 roku temu przez internet. Od pierwszej rozmowy dogadywaliśmy się jak starzy znajomi. Tą znajomość zaczęliśmy od `monologów` o swoim życiu. Kawa na ławę. Opowiedziałam mu, że w ostatnim związku byłam bita, miałam dzieciństwo bez uczuć i przeszłam terapię. On naopowiadał mi tyle, że prawie pękło mi serce na samą myśl, że tyle może spotkać jednego człowieka. 3 miesięczna córka, którą matka porzuciła w szpitalu, nowotwór wątroby, samobójstwo przyjaciółki, czarna przeszłość z burdelem w tle, kobieta, która uciekła sprzed ołtarza ze wszystkimi pieniędzmi, praca charytatywna w Somalii itd.. Uwierzyłam.(#kobietazakochanakobietaślepa).
Dzieliło nas 80 km. Spotykaliśmy się raz na jakiś czas. Przyjeżdżał zwykle na noc, którą spędzaliśmy w samochodzie, bzykając się jak nastolatki. Któregoś dnia, odkryłam profil na fb jego byłej. Matki jego córki. Było tam ich wspólne zdjęcie. Nie ruszyło go to. Nie pojawił się u mnie przez dwa tygodnie, tłumacząc się pracą. Wydzwaniałam, płakałam jak kretynka do słuchawki, że jak tak mógł, powinien walczyć itd.. Cała ja. Jak wielce rozżalona małolata. (Dopiero dziś to widzę…) Okazało się, że ma z nią kontakt, że tak na prawdę wyrzucił ją z domu i nie pozwolił zabrać dziecka. Przyjechał, powiedział `no i co z tego? Bałem się Tobie to powiedzieć, bo nie wiedziałem jak zareagujesz, bo chciałem Ci pokazać prawdziwego mnie.” I tak się zaczęło. Powoli, z czasem gdy zaczęło to rozkwitać, spędzaliśmy ze sobą każdą możliwie wolną chwilę, te kłamstwa zaczęły wychodzić. Nigdy jakoś zbytnio się nie tłumaczył. Przepraszał, kupował kwiaty. Obiecywał, że postara się odbudować zaufanie, że zmieni się, że mnie kocha bla bla bla. Ja nigdy nie potrafiłam być na niego długo zła. Byłam, wspierałam w walce o córkę, którą w ostateczności przegrał. Z czasem, odległość zaczęła mocniej dokuczać. On zapracowany, nie odbierał telefonów, milknął, itd. Ja sama, zapracowana, bez znajomych (mieszkałam wtedy u rodziców) dostawałam chyba jakiegoś świra. Ciągle dzwoniłam, jak nie odbierał i mnie olewał, robiłam sceny. Byłam zazdrosna, wyobrażałam sobie, że on zaraz wróci do matki dziecka, a ja jestem taką seks pocieszycielką. Doszło do tego, że zamieszkaliśmy razem. Już w dniu, w którym się wprowadzałam (zrobiłam to w tajemnicy dzień wcześniej, gdy jego nie było w domu. Myślałam, że zrobię mu niespodziankę), wchodząc do domu zastałam totalną rozróbę. Butelki po alkoholu, resztki narkotyków, pety. On ani nie pije, ani nie pali, ani w zasadzie nie ma znajomych. Zadzwoniła do mnie jego mama, mówiąc `może nie chciał Ci mówić. To ten jego kolega przyjechał i pewnie się spotkali”. Wybaczyłam, ah no jakże inaczej.. Tak sobie mieszkaliśmy. Jego ciągle nie było, a ja sama siedziałam i sprzątałam. Przeprowadziliśmy się do innego mieszkania. Ciągle się kłóciliśmy. Nie pozwalał mi dotknąć swojego telefonu, wyglądało, jakby miał drugie życie. Na nic zdawały się próby rozmowy i wyjaśnienia, że jestem zwyczajnie zazdrosna, bo wiem, że potrafi nie być szczery. Kiedyś znalazłam na jego fb rozmowę z jakąś małoletnią, że gdyby tylko był starszy, to by ją zaprosił na kawę, bo jest śliczna itd.. Tłumaczenie, że chciał pokazać jej partnerowi, że ona jest łatwa. Pod koniec dnia było już ok.. Fakt, potrafię wypomnieć to do dzisiaj. Z czasem było tylko gorzej. Doszło do mojej rozmowy z tą dziewczyną oraz jego `uciekającą Panną Młodą`. Nic nie było tak, jak on przedstawiał. Ale cóż, ja nadal ślepo wierzyłam, byłam, kochałam i.. zadręczałam siebie myślami. Dziś jesteśmy w punkcie, w którym siedzimy naprzeciwko siebie, każdy wpatrzony w swojego laptopa. Któregoś wieczoru, kłótnia zaszła tak daleko, że doszło do przepychanek. Niechcący rzuciłam pilniczkiem do paznokci w jego telewizor. (powinnam wziąć jak najszybciej kredyt i kupić mu lepszy). Od razu postanowiłam coś z tym zrobić. Oczywiście usłyszałam, że albo idę się leczyć, albo mam się wyprowadzić i on nie chce mnie znać. Poszłam do psychiatry. Dostałam leki psychotropowe ponieważ cierpię na PTSD (zespół stresu pourazowego), wywołany przemocą. Kilka dni było dobrze. Pewnego dnia usłyszałam, że on nie chce ze mną mieszkać, że będzie lepiej jak zrobimy sobie przerwę i zamieszkamy osobno. W ostatniej chwili, gdy miałam już załatwione mieszkanie pękłam. Przytuliłam go, pocałowałam. On też pękł..`Przecież wiesz, że ja tak naprawdę nie chcę byś się wyprowadzała.. ale musisz się zmienić` Starałam się. Za każdym razem mieszkanie posprzątane na tip top, obiad na stole, buziaki, seks i co tylko chcesz. Ale on wracał do domu, wpatrzony w telefon, potrafił nie kąpać się 5 dni czy nawet nie podnosić skarpet z podłogi. Gdy próbowałam go zaczepić, krzyczał że zachowuje się jak gówniara i mam dać mu spokój bo on pracuje i jest zmęczony. Ja również pracuję ale najwidoczniej to się nie liczy. Pokłóciłam się z nim kilka dni temu, bo codziennie powtarzałam, że mi go brakuje. Że nie zwraca na mnie uwagi, że czuję się zbędna. Standardowa gadka: `Wymyślasz sobie, przesadzasz, wku*wia mnie gadanie takich głupot, miałaś się zmienić, a nic z tym nie robisz. Daj mi spokój i pomyśl czy normalnie myślisz.” Gdy ponownie powiedział, że nie chce ze mną mieszkać, przyznalam mu rację, że porozmawiamy i napiszemy wypowiedzenie mieszkania. Wróciłam do mieszkania i zobaczyłam…. Sprzątającego Pana X. Zapytałam, czy przekazał rachunki właścicielce i czy chce od razu dać jej wypowiedzenie. Poruszył ramionami i powiedział, że nie wie. Skrucha. Cokolwiek by się nie działo, on zawsze zmanipuluje moje myślenie, wpierając, że to moja wina. Kłamał, bo bał się, że będę zła. Dużo pracuje, bo ucieka z mieszkania, w którym ciągle tylko marudzę, nie mówi mi prawdy bo ja coś tam…. Nie jestem święta. Nikt nie jest. Ale coraz częściej zastanawiam się, kto tu ma rację. Czy rzeczywiście robię za mało, czy powinnam tak jak na początku, nie oczekiwać, tylko udawać, że wszystko jest ok. Czy rzeczywiście przesadzam, czy to jest chora zazdrość. Nie wiem… Niby pisząc to, zdałam sobie sprawę, jak toksyczna jest to relacja. I w sumie, chyba wiem to od dawna… Swoje kłamstwa zawsze tłumaczył strachem. Bał się powiedzieć prawdę, bo na pewno bym tego nie zrozumiała i robiła mu wyrzuty.. Łudzę się. Albo zwyczajnie mam za miękkie serce. Nie raz gubił się w swoich kłamstwach, zapominał o nich albo ja, korzystając z okazji gdy byliśmy w towarzystwie, nie wprost, łapałam go na kłamstwach. Oczywiście wtedy jeszcze bardziej kręcił, denerwował się i w efekcie, słyszałam, że to moja wina bo dociekam, szukam i nie wierzę mu na słowo.
Czuję się odrzucona każdego dnia. Krytykowana. Że nie posprzątane, że obiad chu*owy, że nie ma obiadu, obiad jest ale on nie jest głodny. Że marudzę, że narzekam, że zachowuję się jak gówniara. Mam wrażenie, że co nie zrobię – będzie źle. A ja ciągle staram Się mu dogodzić. Nie wiem, czy robię to dla niego, czy już dla siebie, by udowodnić że jestem coś warta..
Jest tylko gorzej. Na porządku dziennym stały się wyzwiska typu `jesteś pojebana, spierdalaj bo mam Ciebie dosyć, jesteś chora psychicznie”.
Mimo wszystko jakoś ze sobą zylismy. Każdy sobie. Wydawało się że kulil ogon, przytulal się, robił kolację itd.. Spełnił moje marzenie - dostałam psa. Mimo to, byłam oschla. Jedyne co mnie bolało i o czym powtarzałam, były przeprosiny za ostatnie słowa. Za którymś razem usłyszałam, że on nie będzie mnie przepraszał, bo ja "królowa" tak sobie wymyśliłam. Mijamy się w mieszkaniu, telefonicznie kontaktujemy się w ważnych sprawach jak pies czy opłaty. Dzisiaj wydarzyło się coś.. Obudzilismy się, przytulił mnie i wstał. Laptop w kuchni, on załatwia przez telefon sprawy związane z pracą. Wstałam. Z ciekawości zajrzałam w laptopa, a tam jego wiadomość od razu jak wstał "cześć, jak się czujesz Gosiu?" do jego pracownicy, z którą utrzymuje kontakty całymi dniami. Wpadłam w nerwy. Rzuciłam czymś tam, zaczęłam przeklinać pod nosem i się ubierać by wyjść na zewnątrz. Nie wiem jak to się stało, ale nagle on uderzył mnie w plecy i kopnął, próbując wyrzucić mnie z mieszkania. Zaczęła się przepychanka (jestem od niego wiele niższa, słabsza więc łatwo mną miatał po całym mieszkaniu). Uderzył mnie wielokrotnie w głowę, twarz, szarpal, popychal. Broniłam się drapaniem, kilka razy uderzylam go gdzieś po ciele. Wyzywal mnie od ku*wiszonow, że sobie coś "wpier*alam na głowę, jestem chora i przyje*ana". Doprowadził mnie do strasznych nerwów. Chyba każdy Nie byłby sobą w takiej sytuacji. W nerwach oblalam ścianę kawą. Wykrecil numer do swojej mamy mówiąc "zobacz jak twoja synowa jest poje*ana" obrazal mnie przy niej, wyzywal od najgorszych i wytykal koloryzując wszystko. Usłyszał "po co ci to było, pakuj się i wracaj bo to idiotka". Rozumiem, to matka, zawsze będzie po jego stronie.. Mam jedynie psa, którego on chce mi zabrać. Siłą mi go wyszarpał i zabrał na cały dzień. A ja - malowalam ścianę. Stałam na balkonie, próbując skoczyć..
Żadne moje starania, przeprosiny nie przynoszą efektów. Wręcz odwrotnie - mam. Wrażenie że moje słabości są wykorzystywane. W chwili gdy przyznaję mu rację i przepraszam, słyszę całą litanie moich błędów i oczekiwanie przeprosin. Nie pamiętam, kiedy on to zrobił..
Zastanawiam się czy to normalne, że tak wygląda już kolejny mój związek. Czy to moja wina? Zaczynam wierzyć w słowa "potrafisz tylko wszystko niszczyć i nic poza tym." piszę to i uświadamiam sobie ze brzmi i wygląda to jak totalna patologia.. Nie wiem co mam robić ze swoim życiem.. Szczerze mówiąc to mam myśli, których nikomu nie życzę..