Dobry wieczór,
wpis ten ma charakter autoterapeutyczny i jako taki służyć ma za ujście dogasających już emocji po rozstaniu. Ewentualne sugestie/analogie z życia innych użytkowników forum mogą pomóc wyciągnąć konstruktywne wnioski na przyszłość, tak więc zapraszam do komentowania. Opis stanu faktycznego postaram się skrócić do absolutnego minimum i skupić się na meritum.
Początek jest raczej sztampowy. We wrześniu 2014 r. przeprowadziłem się z dużego miasta do prowincjonalnego miasta wojewódzkiego. Czynnikiem decydującym były w głównej mierze pieniądze, które zaoferowano mi za zmianę miejsca pracy. Problem polegał jednak na tym, że miejscowość ta była dla mnie jak terra incognita. Nie miałem tam nikogo bliskiego, a zawarte w pracy znajomości nie zainteresowały mnie na tyle, aby w naturalny sposób je pogłębić. Z czasem poznałem trochę miasto, którego atmosfera - poza drobnymi wyjątkami - zupełnie mi nie odpowiadała. Zajmowałem kierownicze stanowisko zarabiałem świetnie, ale czułem się cholernie samotny. Uciekałem stamtąd przy każdej możliwej okazji, ale po kilku miesiącach byłem już tym nieco zmęczony i zaczęło mi brakować poczucia stabilizacji. Swój poprzedni wieloletni związek zdążyłem w międzyczasie domknąć, odżałować i odłożyć w miejsce wspomnień. Od jego zakończenia upłynął przeszło rok i byłem już emocjonalnie gotowy na nowy. Problem polegał na tym, że nie było za bardzo okazji, żeby poznać kogoś "na miejscu".
Pewnego dnia - w okolicach stycznia 2015 r. - w pracy zjawiła się dziewczyna, która chciała dorobić w trakcie studiów. Była 6 lat młodsza ode mnie, miała w sobie dużo pozytywnej energii i dziewczęcy urok. Zostawała często w godzinach, w których byliśmy tylko we dwoje, więc siłą rzeczy wywiązywała się luźna rozmowa. Z końcem kwietnia zaczęliśmy bardziej otwarcie rozmawiać, ona zwierzała się z nieudanego związku, który niedługo później zakończyła. Widziałem, że pociągam ją fizycznie, od samego początku zaczęło wytwarzać się też między nami napięcie seksualne, które bagatelizowałem uznając, że jest dla mnie zdecydowanie za młoda. Pomimo tego, z nudów, umówiłem się z nią na mieście pod koniec maja. Zaiskrzyło. Od tamtego momentu zaczęliśmy się regularnie spotykać i uprawiać dziki, niezobowiązujący, zwierzęcy seks we wszystkich możliwych miejscach i porach. Ukształtowała się z tego bardzo wygodna relacja, w którą nie angażowałem się emocjonalnie. Poza tygodniem pracy w dalszym ciągu uciekałem do przyjaciół mieszkających w innych miejscach kraju, żyłem pełnią życia, to był dla mnie priorytet. Pod koniec czerwca moja towarzyszka zakomunikowała mi, że nie do końca odpowiada jej taki układ, więc zacząłem poświęcać jej nieco więcej czasu, stopniowo otwierać się na nią, nie spotykałem się też z żadnymi innymi kobietami. Poznawałem jej bliskich, znajomych i rodzinę. Jej historię, jej charakter, jej potrzeby. Szybko stwierdziłem jednak, że to nie mój świat. Nie mieliśmy w zasadzie żadnych wspólnych zainteresowań, obracaliśmy się w całkiem innych kręgach, różniły nas gusta, światopogląd, usposobienie, temperamenty, religia i pochodzenie. Byliśmy jak noc i dzień. Paradoksalnie, nie spowodowało to poluzowania się więzi, która z miesiąca na miesiąc zdawała się pogłębiać.
Ta dziewczyna była dla mnie ogromnym wsparciem, gdy zaczęły się pojawiać problemy w pracy, a tych było bardzo dużo. Pod koniec października doszło do eskalacji złych emocji, co spowodowało że podjąłem decyzję o rozpoczęciu działalności na własny rachunek. Wymagało to jednak wielomiesięcznych przygotowań, które spędziłem obok niej. Na początku grudnia nasza relacja zaczęła w bólach przepoczwarzać się w pełnowartościowy związek, otworzyłem się na nią, zapoznałem ze swoim najbliższym środowiskiem, uczyniłem z niej swój priorytet. Moi bliscy kręcili nosem, ale zaakceptowali mój wybór. Spędzaliśmy wtedy mnóstwo czasu razem, zżyliśmy się, kochaliśmy się, cieszyliśmy się drobiazgami. Pomimo wszystkich różnic wytworzyła się między nami głęboka więź. Niejednokrotnie budząc się obok siebie czuliśmy się na właściwym miejscu. Problemy zaczęły pojawiać się, kiedy wychodziliśmy do swoich środowisk, nie czuliśmy się w nich swobodnie, zauważalne było niekiedy wyobcowanie. Towarzyszyły temu różnego rodzaju zgrzyty będące naturalną konsekwencją różnic, o których wspomniałem akapit wyżej. Ten stan narastał i w połowie stycznia 2016 r. doszliśmy do wniosku, że rozsądnie będzie się rozstać.
Rozsądek rządził niespełna dwa tygodnie, po czym emocje wróciły wielokrotnie mocniej, intensywniej, pełniej. Nazwaliśmy je i zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej. Wszystkie różnice schodziły na dalszy plan i staraliśmy się o kompromisy. W połowie kwietnia wróciłem do swojego poprzedniego miejsca zamieszkania i zacząłem prowadzić własny biznes. Pomimo ogromu obowiązków poświęcałem jej większość wolnego czasu. Ona akurat kończyła studia i zaproponowałem, że może po obronie zamieszkać u mnie, pojawiły się pierwsze wspólne plany. Niestety, nadal pojawiały się zgrzyty, a w rozmowach coraz wyraźniejsze sygnały, że nie jesteśmy sobie pisani. Co najciekawsze, nasze zaangażowanie emocjonalne nie pozostawało w żadnej korelacji z naszymi problemami. Uczucie cały czas rosło. Pod koniec maja ona postanowiła odejść, oznajmiając mi to nagle, gwałtownie, w bardzo spazmatyczny sposób, tak jakby toczył ją wewnętrzny konflikt od dłuższego czasu. Zaakceptowałem jej decyzję. Próbowała się później kontaktować, ale byłem zbyt pogrążony w żalu, żeby się odezwać. W ubiegły weekend, po niemalże miesiącu, umówiliśmy się na zwrot rzeczy, co skończyło się pełnym pasji wielogodzinnym seksem, wyznaniami miłości, długimi rozmowami, wspólnym gotowaniem, snem w objęciach, drobnymi czułościami, rzewnymi łzami na pożegnanie. Wydaje mi się, że podsumowaliśmy nasz związek tym wspólnie spędzonym dniem. Pożegnaliśmy tym dniem naszą skazaną na niepowodzenie miłość. Bardzo mi ulżyło. Uleciał ze mnie cały żal, wypłynęła gorycz i pozostała pustka.
Nie mam do nikogo żadnych pretensji, preferuję racjonalne podejście do życia, a nadal nie potrafię w to wszystko uwierzyć. Czy ktoś z Was przeżył coś podobnego?
Dobranoc,
M.