Witam, weszłam na to forum przy okazji poszukiwania odpowiedzi, jak poradzić sobie z cierpieniem dziecka po rozstaniu rodziców...Może znajdę tutaj wsparcie psychicznie, bo na tą chwilę jestem w rozsypce i nie wiem co dalej. Zacznę od początku, albo w sumie od końca... W tą sobotę, po ponad 13 latach wspólnego życia, 11 letniego, cudownego syna, dowiedziałam się, że mój facet odchodzi. Definitywnie. Ten temat wałkowaliśmy od września mniej więcej. Kiedy to oświadczył mi, że ma dość życia w kłamstwie, że nic nas nie łączy, żyjemy obok siebie, i jedyne co mamy wspólne to dziecko. Że on zaczął chodzić na terapię, bo nie radzi sobie sam ze sobą (notorycznie kłamie, oszukuje i zdradza). Że zrobił to dla siebie i dziecka. Że on nie radzi sobie z życiem, ma depresje. To pierwsze co, obiecałam go wspierać i pomóc przejść przez depresję. Próbowałam przekonać, że skoro w końcu postanowił coś zmienić w swoim życiu, iść na terapię, to jest to ogromny krok naprzód. Że razem nam się uda. Facet zdradza mnie praktycznie od początku naszego związku, wyszło to jak byłam w ciąży. Ale wierzyłam, że razem to zmienimy, że dla dobra rodziny itd... Już nawet jakieś 4 lata temu poszedł na terapię. Uważam że jest uzależniony od zdrad. Ale zaczęło się układać, jak zawsze obiecał że się zmieni i jakoś temat ucichł. 4 lata temu kupiliśmy w końcu mieszkanie, urządziliśmy. W związku różnie. Mało sexu, szczególnie jak się okazało, że zaraził mnie chorobą weneryczną, dzięki której od ponad roku leczę się na RZS. Ale mimo to, zawsze uważałam że się dogadujemy. Że lubimy ze sobą spędzać czas. Prawie się nie kłóciliśmy.... i tak płynęło nam życie.
Nie mogłam uwierzyć, że tak po prostu kilka miesięcy temu postanowił odejść. Oczywiście zaczęłam drążyć, szukać i okazało się że od ponad roku spotyka się z koleżanką z pracy. Że dzień w dzień, kiedy musiał zostać dłużej po godzinach, był u niej. A ja jak ten debil po tym niusie zaczęłam jeszcze bardziej przekonywać go, że sobie poradzimy, że pójdziemy na terapię par, że jeszcze kiedyś jej podziękujemy, że "naprawiła" nasze życie. Niby raz podjął decyzję, że idziemy, potem okazało się, ze dalej z nią się kontaktuje, że nie jest w stanie skończyć. Że ona jedyna go rozumie, jej opowiedział całe swoje życie, o wszystkich zdradach itd. Oczywiście mówił, że nic nas nie łączy itd. Zaczęłam z nią rozmawiać. Okazało się, ze jesteśmy do siebie bardzo podobne. Poprosiłam, zeby ucięła z nim znajomość. Znowu podjął decyzję o rozstaniu, że terapia nie ma sensu itd. Wtedy interweniowali jego rodzice, że ma iść na terapię dla dziecka i koniec. Obiecał urwać kontakt. Poszliśmy na terapię. Całe 2 sesje. Po czym a to nie mógł wyjść z pracy, a to to itd. Niby coś sie starał, ale widać było, ze na siłe. Oczywiście cały czas powtarzał i powtarza, ze to nie o nią chodzi... Zaraz po Świętach dostałam od niej smsa, żeby z nim porozmawiać, bo ona ma dość jego błagań. Kiedy mu to pokazałam jakby go grom strzelił. Jak ona tak mogła. I niby urwał kontakt obrażony na nią. Wcześniej jeszcze się dowiedziałam, że mówił jej, że kocha ją jak nikogo nigdy nie kochał... Myślałam, że będzie już ok. Że bedziemy po Świętach kontynuować sesje. Ale mieliśmy wyjazd na narty z synem. Na nartach też było ok. Aczkolwiek coraz częściej miałam wrażenie, że on niknie, że go nie ma. Co mu mówiłam kilka razy. Że ja tak dłużej nie mogę. Że jak ma być obojętny, to lepiej to skończyć. To on wtedy że będzie dobrze, że on się będzie starał itd. Wróciliśmy w środę. W czwartek miałam urodziny. Nie kupił nic, wrócił po 21 do domu. ALe obiecał, ze w sobotę będziemy świętować. W piątek wrócił późno, zabrał syna i zawiózł do dziadków. I został u nich do 1 w nocy. Już wtedy miałam przeczucie, że rozmawia z nimi o odejściu. W sobotę rano oświadczył mi że to koniec. Że terapia nie ma sensu, on nie chce. Przyciśnięty do muru powiedział, ze widział się z nią w piątek ale to nie o nią chodzi. Jaaasne. Że on mnie chyba od początku nie kochał i nie chciał byc ze mną, stąd te zdrady. Poczułam się jakby ktoś zdeptał cały mój świat. Mamy 11 letniego syna po leczeniu onkologicznym, całe swoje, nasze wspólne życie poświeciłam dla tej rodziny. A teraz zostaje z niczym. Bez pracy, w jego mieszkaniu, chora na całe życie, bez wsparcia. On mówi że dla dziecka zrobi wszystko, zeby miał jak do tej pory. Ale syn jest tak wrażliwym człowiekiem po tym co przeszdł w życiu, że nie wyobrażam sobie jak to przeżyje. Na tą chwilę my dwoje idziemy do psychologa, żeby ustalić co i jak powiedzieć dziecku. Potem on ma się wynieść, podobno do rodziców. A ja mimo całej krzywdy zaznanej od niego kocham go. I nie chcę żeby odszedł. Ale wiem, ze nie ma już żadnej szansy. Nie wiem co dalej. Jak żyć. Jak pocieszyć syna. Jak przetrwać kolejny dzień, tydzień, miesiąc... Może dzięki rozmowie z Wami jakoś to przetrwam.
Dzięki
Anka