Jesteśmy małżeństwem prawie 20 lat, na początku bardzo się kochaliśmy.
Nie układało nam się już od dawna, pomimo (a może właśnie dlatego) osiągnięcia tzw. sukcesu życiowego, posiadania wspaniałych dzieci itp.. Od kilku lat próbowałem skończyć to wyjątkowo toksyczne i wybuchowe małżeństwo, ale jednak rozum ciągle przegrywał z sercem - po prostu nadal ją kochałem. Ciągłe awantury, kłótnie, ciche tygodnie, moje wyprowadzki, powroty, potem kilka/naście dni dobrze, i tak w kółko...
Główną przyczyną była, jak teraz sądzę - walka o dominację w małżeństwie, i brak szczerych rozmów o wzajemnych oczekiwaniach, rozczarowaniach itp. Zawsze jej musiało być na wierzchu, wszystko tak jak chce ona, a winny wszystkiego złego - oczywiście zawsze tylko ja...Ja raczej nie mam charakteru osoby dominującej (choć jestem wybuchowy) , ale swoje zdanie w wielu sprawach mam, i nie zawsze pozwolę sobie narzucić kobiecej "zwierzchności" tylko dla świętego spokoju...Tym bardziej ,że ona demonstracyjnie okazuje pogardę dla "pokonanych" i raczej nie uznaje słowa "przepraszam", to wg niej brak honoru i godności...
Awantury bywały karczemne, straszne wyzwiska, upokarzanie z obu stron, latały przysłowiowe talerze - rzadko o coś poważnego, raczej o drobiazgi ...Raniła mnie niewyobrażalnie, ja ją czasem też, ale mimo wszystko na pewno nie aż tak , jak ona...nie chcę wnikać w szczegóły, ale to była prawdziwa masakra. Dla niej powód zawsze się jakiś znalazł ...
Z mojej strony powód rozdrażnienia był zawsze taki sam - brak czułości ,seksu (max 1-2 razy w miesiącu ,od kilkunastu lat - pomimo rozmów, moich prób i starań) , a także przysłowiowego "dobrego słowa", choćby za moje materialne starania o dobrobyt rodziny....
Dla niej wystarczyło moje inne zdanie na dowolny temat, aby rozpętać piekło :-)
Mimo wszystko jeszcze parę miesięcy temu coś do siebie czuliśmy, bo nawet po najgorszych wydarzeniach, godziliśmy się w miłosnych objęciach...Na co dzień jednak nie czułem się dla niej ważny, kochany, czy choćby szanowany, lubiany...Ja mimo wszystko dość często okazywałem jej miłość, pożądanie, zachwyt...zwracałem się czule , "Kochanie" itp. , zawsze pamiętałem o jej urodzinach, imieninach, rocznicach itp - ona o mnie nie; uradowany byłem, gdy zwróciła się do mnie po imieniu, a nie bezosobowo...
Doszło do tego ,że oddaliliśmy się od siebie bardzo, rzadko rozmawialiśmy o czymś więcej, niż codziennych sprawach "bytowych", każdy miał swój własny świat...Jej sposób "karania mnie" był dosyć standardowy - brak seksu...i tak już od kilkunastu lat...Zresztą , seks z nią NIGDY mnie nie satysfakcjonował - ani pod względem jakości, a już tym bardziej częstotliwości. Raz na parę tygodni to naprawdę jakieś nieporozumienie, biorąc pod uwagę, że ja chciałbym chociaż ze 2-3 razy w tygodniu...A mieliśmy warunki, to nie tak że ona padała ze zmęczenia i przepracowania.
Miałem sporo dziewczyn przed nią i było z nimi w łóżku zazwyczaj wspaniale, żona natomiast nigdy nie przejawiała większego zainteresowania tą dziedziną, o czym może świadczyć choćby fakt ,że byłem jej pierwszym facetem (nie sypiała z poprzednimi chłopakami ). No cóż ,od razu mnie to mocno zastanowiło i wcale mi się nie podobało to jej dziewictwo (była pełnoletnia)... Czułem ,że kiedyś będą z tego kłopoty - gdyż jest to osoba bardzo "ciekawska", wszystkiego musi spróbować i zawsze wszystko jej się szybko nudzi - więc przypuszczałem, że kiedyś na pewno będzie chciała spróbować seksu z innym...Widziałem i czułem też , że jej za bardzo nie pociągam, pomimo że do dziś mam duże powodzenie u innych kobiet. Wiadomo, własny mąż to zawsze ten najgorszy , i to w każdej dziedzinie...
No tak...nie sądziłem jednak, że zakocha się w swoim kochanku (i że go znajdzie!) , spodziewałem się raczej jednorazowego "numerku", o którym nigdy się nie dowiem... Ale stało się inaczej - zakochała się w innym! To nic, że żonaty, dzieciaty...(a takie miała "porządne" zasady kiedyś!).
Metodycznie uwodziła go przez wiele miesięcy, on długo opierał się, ale jak to facet - w końcu jej uległ...Zdradziła mnie z nim przynajmniej kilka razy, mam niezbite dowody (zresztą przyznała się) ...Mało tego, oświadczyła że mnie już nie kocha, że planuje z nim przyszłość, że są bardzo zakochani, że są dla siebie stworzeni, że z nim było wspaniale, i takie tam...to był naprawdę Double impact, podwójny cios...
Oczywiście zaraz wszystko się wydało, bo czułem że coś jest nie tak - i dość szybko wpadła...Bardzo to przeżyłem, lecz po długiej i spokojnej rozmowie (gdzie bardzo skutecznie mi wbiła do głowy kłamstwo ,że to wyłącznie moja wina) postanowiłem , że jej wybaczam ,że spróbujmy ratować itp. Ona niby trochę żałowała, łezki jej leciały, przytulaliśmy się nawet, ale... za kilkanaście dni znów pojechała z nim do hotelu...No żesz ku*wa mać...!!!
Niestety to tylko tak łatwo się mówi "wybaczam", a z każdym dniem jest coraz gorzej. Nie można spać, ciągle prześladują człowieka wyobrażenia , że to już definitywny koniec małżeństwa (po tylu latach), co ona z nim robiła, jak się całowali, kochali, spali w objęciach, zwracali do siebie, jak w żywe oczy mi kłamała itp. Niezwykle bolesna jest też dla mnie świadomość, że on kompletnie za darmo, bez żadnego wysiłku - dostał od niej to, o co ja bezskutecznie zabiegałem ,walczyłem , nieraz wręcz żebrałem przez kilkanaście lat...uznanie, miłość, seks...
Minęło kilka dni, po kolejnej kłótni złożyłem pozew o rozwód. Oni już nie są razem, bo z jej charakterkiem , to nikt nie wytrzyma na dłuższą metę...:-) Jednak mają możliwość spotkań , więc jakiś Come back jest całkiem możliwy...W sumie może i dobrze, ułatwiłoby mi to chyba rozwód...
Wydaje mi się,że już nigdy nie będę mógł jej zaufać, że nie będę chciał jej dotknąć ,kochać się z nią - pomimo tego ,że przez całe życie bardzo mnie pociągała...
Nie wyobrażam sobie dalszego życia z osobą ,która popełniła największą zbrodnię ,jaką można zrobić w małżeństwie - ZDRADĘ tak perfidną, wyrafinowaną i przemyślaną , i której ona w dodatku chyba w ogóle nie żałuje (a przynajmniej nie okazuje tego, choć wiem że gotuje się w niej, bo strasznie wybuchła kilka razy z byle powodu )....
Pomimo tego ,że zawsze bardzo brakowało mi seksu , a już najbardziej zwykłej, kobiecej czułości - ja jej nigdy nie zdradziłem. To jest dodatkowy powód do ogromnego żalu, a momentami wręcz nienawiści do żony...Tym bardziej , że ona teraz jest niezwykle agresywna w stosunku do mnie - zapewne w ten sposób chce odepchnąć od siebie wyrzuty sumienia...
Myślę, że rozwód będzie dla nas jednak najlepszym rozwiązaniem. Trzeba skończyć to piekło, ten toksyczny rak ,który zabijał już od kilku lat całą radość i sens życia...
Czy ktoś w Was miał podobną sytuację, i jak to się skończyło ?