Witam wszystkich, chciałbym podzielić się swoją historią. Do dziś wydaje mi się ona wręcz nieprawdopodobna. Mam 35 lat i jako osiemnastolatek uciekłem z domu do Holandii. W dzieciństwie wycięto mi nerkę, a trzy lata później zachorowałem na raka kości, jednak udało mi się wyzdrowieć. Dorastałem w trudnych warunkach, doświadczając przemocy, poniżenia i ogólnej patologii. Choć mój dom nie był typową meliną, bo rodzice pracowali, to jednak dzieciństwo było dla mnie koszmarem. Ojciec – alkoholik, sadysta i skąpiec, a matka – alkoholiczka, która wielokrotnie próbowała popełnić samobójstwo. Uciekłem, ale mimo wszystko utrzymywałem z nimi poprawne relacje.
W wieku 18 lat wyjechałem do pracy w szklarni w Holandii, gdzie poznałem piękną kobietę, starszą ode mnie o 7 lat. Wzięliśmy ślub, gdy miałem 21 lat, a zaraz po nim przeprowadziliśmy się do Berlina. To był niesamowity czas – byliśmy szczęśliwi, cieszyliśmy się sobą i kochaliśmy się codziennie, nawet po kilka razy przez kilka lat. Trudności pojawiły się, gdy zaczęliśmy starać się o dziecko. Przez 3-4 lata bez skutku próbowaliśmy różnych metod, aż w końcu postanowiliśmy odpuścić. Wtedy naturalnie poczęliśmy naszego synka, który urodził się w listopadzie 2017 roku. Były to najpiękniejsze lata mojego życia – byłem przeszczęśliwym i dumnym mężem oraz ojcem.
Wszystko zmieniło się w Wigilię 2019 roku, kiedy żona wyczuła guza w prawej piersi. Diagnoza była druzgocąca – potrójnie ujemny rak piersi z mutacją BRCA-1, najgorszy z możliwych. Żona dzielnie walczyła, a ja z naszym dwuletnim synem wspieraliśmy ją na każdym kroku. Po trudnej walce i obustronnej mastektomii udało się wygrać. Przez prawie trzy lata mieliśmy spokój, ale życie ponownie mnie doświadczyło. W grudniu 2023 roku moja mama została zamordowana. Do dziś trwa śledztwo i nie wiemy, co dokładnie się stało, bo prokuratura nie udziela żadnych informacji. Moja psychika zaczęła siadać, ale szybko musiałem się pozbierać, gdyż w Walentynki dowiedzieliśmy się, że żona ma nawrót choroby – dziewięć guzów w mózgu i jedna zmiana w płucach. Nie poddaliśmy się. Dniami i nocami szukałem pomocy i umawiałem wizyty. Dzięki znajomym udało się, aby żona trafiła do Charité w Berlinie na leczenie, mimo że lekarz twierdził, że będziemy musieli czekać miesiąc na termin. Terapia przebiegła pomyślnie, a dodatkowe leki działały.
Niestety, w maju żona zaczęła się źle czuć. Miała wysoką gorączkę i problemy z oddychaniem. Mimo że kontaktowała się z onkologiem, ten nie oddzwonił. Dopiero po dwóch dniach trafiła na pogotowie z ciężkim zapaleniem płuc. Po tygodniu jej stan był tak krytyczny, że zdecydowano o wprowadzeniu jej w śpiączkę farmakologiczną i podłączeniu do respiratora. Całe dnie spędzałem przy jej łóżku, trzymając ją za rękę, puszczając naszą ulubioną muzykę i masując. W środę rano zadzwonił telefon – lekarz poinformował mnie, że saturacja spadła do 55 i zostało jej kilka godzin życia. Zdążyłem się z nią pożegnać, przytulić i pocałować. Ostatni raz jej serce zabiło o 12:27, 23 maja 2024 roku. Mój świat runął.
Musiałem jeszcze przekazać tę straszną wiadomość naszemu synowi. Byłem przerażony, ale wziąłem go na kolana i powiedziałem, że mama jest teraz w niebie z dziadkiem i babcią. Zaczął płakać, a ja razem z nim. Mimo że miał tylko sześć lat, dokładnie wiedział, co oznacza śmierć, bo niedawno pochowaliśmy jego dziadków. Minęło 2,5 miesiąca. Syn radzi sobie całkiem dobrze, wspiera mnie, ale ja jestem wrakiem człowieka. Prowadzę małą firmę, zajmuję się domem, gotuję, sprzątam, zajmuję się synem. Jest ciężko, ale jakoś dajemy radę. Śpię po 4-6 godzin na dobę i powoli się do tego przyzwyczajam. Boję się jednak, co jeszcze może się wydarzyć w przyszłości. Pozdrawiam.