Witajcie :)
Przychodzę do Was, ponieważ potrzebuje się wygadać. Bardzo chcę, żebyście spojrzeli na to z boku i powiedzieli, czy Waszym zdaniem jest sens jeszcze starać się o tę relację.
Zaczynając od początku. Mam 27 lat. i od 4 lat jestem (a właściwie byłam) w związku z 10 lat starszym mężczyzną. Poznaliśmy się przez internet. Spotkaliśmy się raptem 4-5 razy, a później nastała pandemia i wyjechałam na ok. 2 miesiące do rodzinnego domu. Codziennie, kiedy byliśmy w rozłące rozmawialiśmy przez telefon, kamerę, kontakt był przez cały czas. Zbliżyliśmy się do siebie i postanowiliśmy, że kiedy już wrócę damy sobie szansę. Pierwsze 1,5 roku naszego związku było obiecujące. Poznawaliśmy się, spędzaliśmy miło czas, czułam jego wsparcie na każdym kroku, w moim mniemaniu ja też dawałam mu dużo wsparcia. Po półtora roku związku zamieszkaliśmy razem i od tego momentu zaczęły wychodzić różnicę miedzy nami. Już wcześniej wiedziałam, że M. bardzo lubi porządek i pilnuje tego, aby wszystko było na swoim miejscu. Zaczyna być niespokojny, kiedy w zlewie jest trzy nieumyte szklanki, kiedy podłoga jest nieodkurzona, a łóżko nie pościelone. Starałam się to akceptować, ale miałam inne podejście do tego tematu, uważałam, że nic się nie stanie jeśli zostawię szklankę po kawie na biurku i umyje jeśli będę szła do kuchni, albo poodkurzam podłogę jutro, bo dziś jestem zmęczona. Umówiliśmy się, że ja bardziej ogarniam sprawy kuchenne (gotowanie), a on porządkowe. Na początku to w miarę działało, z upływem czasu niestety się rozjechało.... Starałam się praktycznie codziennie przed wyjściem do pracy robić śniadania, jeśli chodzi o obiady to z tym było przyznaje różnie. Codziennie wracałam po 10 godzinach (8godzin pracy+dojazdy), był też czas, że po tym pracowałam na dodatkowych zleceniach w domu. Kwestia jedzeniowa wyglądała tak, że odgrzewałam nam coś gotowego lub sama robiłam szybki obiad. W weekendy starałam się nadrabiać. Dodam, że mój partner ma pracę w pełni zdalną, absolutnie nie oczekiwałam od niego, żeby w tym czasie robił cokolwiek w mieszkaniu. Ale kiedy przychodziłam do domu, to widziałam, że np.: umył naczynia po śniadaniu, wstawił pranie, poodkurzał. Ja mu dziękowałam i chwaliłam, przynajmniej ja to tak widziałam... Niestety podczas kłótni, czy wymiany zdań słyszałam, że się nie staram, że nie angażuje się w sprawy domowe, nie ma co jeść, jest pusta lodówka, on potrzebuje mieć obiad, jak będziemy mieli dziecko, to będę je karmiła chipsami na obiad...
Po kilku miesiącach wspólnego mieszkania zauważyłam, że partner wolnego weekendu nie wyobraża sobie bez alkoholu - piwa. Nie było to jedno, dwa, czy nawet trzy piwa. Dwa czteropaki w piątek lub sobotę wypijane w samotności znikały w mgnieniu oka... później najczęściej urywał mu się film, szedł spać, a rano cierpiał na kaca. W tygodniu alkoholu z reguły nie było, chociaż zdarzały się 2 - 3 piwka wieczorem.. Z perspektywy czasu z ręką na sercu mogę powiedzieć, że przez 2,5 roku wspólnego mieszkania nigdy nie było takiej sytuacji, żeby w wolny weekend (od pracy) nie wypił alkoholu. Przepraszam... był taki okres, kiedy nie pił przez ok. 2 miesiące, ponieważ starał się o odzyskanie prawa jazdy, które stracił kilka lat wcześniej (nie do końca znam okoliczności) ale podobno chciał przestawić samochód, a kelnerka z restauracji w której był zobaczyła, że wsiada za kółko nietrzeźwy i zadzwoniła po policje. Opowiadał, że on nie chciał wcale jechać, tylko to auto przestawić.... Nigdy jakoś nie wierzyłam mu w jego wersję, ale uznałam, że każdy ma prawo popełnić błędy młodości. W każdym razie prawo jazdy odzyskał, uważam, że kierowcą jest bardzo dobrym i wierzę, że to doświadczenie go czegoś nauczyło.
Niestety weekendowy alkohol zaczął źle działać na nasz związek - zauważyłam, że coś jest nie tak. Jestem wyczulona na tę kwestię, ponieważ pochodzę z rodziny alkoholowej (mama i ojciec nie są alkoholikami), matka jest DDA - dziadek pił, pije jej brat, jej siostra związała się z alkoholikiem. W rodzinie mam wiele przykładów tragicznych historii i cierpienia przez nadużywanie alkoholu.
Tłumaczyłam mu, że jest to dla mnie bardzo ważne i prosiłam, aby to ograniczył dla dobra naszej relacji. Pierwszy poważny kryzys przyszedł wtedy, kiedy pijany wyszedł w środku nocy do klubu (jego dodatkowa praca związana jest z muzyką, w związku z czym twierdził, że ma potrzebę czasem wyjść do klubu, żeby posłuchać muzyki....). Nie powiedział mi o tym, tego wieczoru bardzo szybko zasnęłam. Obudziłam się w środku nocy, a jego nigdzie nie było (dodam, że był wówczas trochę przeziębiony i wcześniej powiedział mi, że kłuje go w klatce piersiowej). Moje przerażenie, kiedy odkryłam, o 4 rano, że go nie ma w mieszkaniu było nie do opisania. Przypomniałam sobie o czym mówił mi wcześniej. Wyobraziłam sobie, że zasłabł, że pojechał na SOR, że leży w szpitalu... nie odbierał, po godzinie napisał mi "wyszedłem na miasto, idź spać, ja wrócę koło 7".Uznałam, że tego już za dużo. Kiedy wrócił miałam już spakowaną walizkę. czym mnie udobruchał wieczorem? Oświadczynami!!! Przyniósł pierścionek, oświadczył się, obiecał, że takie zachowanie się już więcej nie powtórzy. Zostałam…. oświadczyny przyjełam po kilku tygodniach... To było ponad rok temu, nie poczułam aby nastąpiła jakaś pozytywna zmiana w tej kwestii. On twierdził, że przesadzam, że przecież nie pije w tygodniu, że ma prawo napić się w weekend, bo lubi, bo piwo go odpręża...
Kolejną ważną kwestią, która doprowadziła do rozpadu naszej relacji był fakt, że już od początku otwarcie mówiłam mu, że chciałabym w przyszłości wziąć ślub i założyć rodzinę. Mój partner też na początku twierdził, że chciałby mieć dzieci, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Po ok. 3 latach związku zaczęłam podejmować temat, czy może zrobilibyśmy krok dalej i zaczęli np. planować ślub za 1-2 lata (w końcu byliśmy zaręczeni). Poruszałam też kwestię ewentualnego planowania rodziny, dodam że nie chciałam jej za miesiąc, czy pół roku, a za 2-3 lata. M. stwierdził, że 2-3 lata to za wcześnie, on raczej chciałby jak najbardziej myśleć, ale ewentualnie może za ok. 5 lat...Nasze wizję się nie stykały, więc co jakiś czas mówiłam mu, żeby naprawdę się zastanowił, czy widzi mnie u swojego boku, bo czułam, że mamy zupełnie inne spojrzenia na te tematy.
Pewnego dnia M. wyznał mi, że zapisał się na terapię. Zdawałam sobie sprawę, że nie jest to łatwa decyzja, więc starałam się go w tym wspierać. Mówiłam, że jestem z niego dumna, że zdecydował się na ten krok. Wiedziałam, że potrzebuje wiele spraw przerobić. Po jakimś czasie M. powiedział, że zapisał się na terapię między innymi, ponieważ wystarszył się, że nie czuje tego co ja (ślub/ założenie rodziny), że coś go blokuje w tym temacie... rozumiałam to. Uznałam, że jest to bardzo ważna decyzja życiowa i nie mam prawa go w żaden sposób do tego namawiać. Był na terapii przez trzy miesiące. Kilka miesięcy po jej zakończeniu podczas rozmów zaczął mówić mi, że to ja się nie staram, żeby pokazać mu, że bylibyśmy w stanie założyć rodzinę. On tyle zrobił dla mnie: tak bardzo zmienił swoje życie, poszedł dla mnie na terapię, dla mnie odzyskał prawo jazdy, a ja tak mało robię w naszej relacji.
Finalnie rozstaliśmy się w dniu, kiedy kolejny raz poprosiłam go, czy mógłby dla naszego wspólnego dobra ograniczyć picie w weekendy, ponieważ przyniósł wtedy 6 piw i powiedział, że ma zamiar świętować, bo dostał awans i dużą podwyżkę w pracy. Znów kolejny raz się popłakałam... Moje łzy podziałały na niego tak, że nie wypił tego alkoholu. Jednak następnego dnia, kiedy chciałam o tym porozmawiać, wykrzyczał mi, że już chce się rozstać, że nie poczuje nigdy pragnienia posiadania ze mną rodziny, że nic nie zrobiłam w tym temacie żeby poczuł, że chce mieć dziecko, że się nie staram, że przez cały związek tylko on się starał. Te słowa powiedział mi w niedzielę. Było mi cholernie ciężko, nie wierzyłam w to wszystko, ale wiedziałam, że skoro nie widzi już naszej przyszłości musi tak być. W środę podpisałam umowę na wynajęcie mieszkania, oczywiście w międzyczasie błagałam, zeby dał nam jeszcze szansę. W piątek przyszedł do mnie skruszony, że żałuje tych słów, żebym zerwała tę umowę i się nie wyprowadzała. Na moją propozycję, abyśmy w takim razie spróbowali wspólnej terapii zareagował niechęcią i uznał, że nie zgodzi się na to, ponieważ ja nie uszanowałam tego, że on był na swojej terapii przez 3 miesiące...drugą kwestią jest fakt, że cały czas twierdzi, że jestem przewrażliwiona na punkcie jego weekendowego picia.
Finalnie wyprowadziłam się na początku lutego, chociaż błagał mnie bym tego nie robiła...Aktualnie mamy kontakt ze sobą. Ma do mnie duży żal, że się wyprowadziłam, bo przecież on jednak zmienił zdanie i przeprosił i wyrzucił alkohol, który mieliśmy w mieszkaniu. Ja cały czas proponuje mu wspólną terapię, jest w tej kwestii nieugięty. Twierdzi, że poradzilibyśmy sobie bez niej.
Dziękuję ze dotrwaliście do końca