Cześć, zarejestrowałam się, by zasięgnąć porady od kogoś, kto może był w podobnej sytuacji albo ma jakiś pomysł jak móc sobie z tym radzić.
Mam 33 lata, od 12 lat żyję w "związku" (piszę w " ", bo trudno to teraz nazwać związkiem) partnerskim z 6 lat starszym facetem. Z perspektywy lat trudno mi powiedzieć, czy mieliśmy jakiś moment, w którym by było naprawdę super i czułabym się przy nim świetnie, doceniona i spełniona. Ze względu na to, że sama nie mam łatwego charakteru (jestem wybuchowa, emocjonalna, trudno mi czasem nie wściec się o drobną rzecz) akceptowałam wszystkie jego średnie zachowania (trudno mi przytaczać przykłady, bo tyle się tego zebrało, że musialabym chyba opowiadać wieloma godzinami) i stopniowo obniżałam wymagania. Zawsze gdzieś tam w sercu miałam taką potrzebę, aby czuć się szczęśliwą przy facecie, bo nie miałam łatwo w domu (biedne życie w Polsce powiatowej, ojciec w kółko wszczynał głośne awantury) i chciałam żyć zupełnie inaczej niż moi rodzice. Z "bycia szczęśliwą" przeszłam do bycia "w drobym nastroju" do finalnie "nie chce się denerwować i płakać". Zawsze odczuwałam, że muszę walczyć o jego aprobatę, szacunek, zainteresowanie i prosić o rzeczy, które kiedyś wydawały mi się, że są "standardem w zwiazku", czyli np. o przytulanie, czułość, stoimy za sobą murem, jesteśmy dla siebie najwazniejsi, możemy na siebie liczyć, myślimy o tej drugiej stronie i nie zawodzimy jej. Strasznie brakowalo mi tej sfery uczuciowo-wspierającej, ale przynajmniej, co mi się nie zdarzało we wcześniejszych związkach (tych takich późno nastoletnich i z początku dorosłości, co trwaly po 1.5 r. max), miałam z nim naprawdę dobry kontakt i nie brakowało tematów do rozmów. Nawet jak coś jego albo mnie nie interesowało, potrafiliśmy się do tego przekonac i polubić. Z czasem wyszło, że interesują nas te same rzeczy jak zwiedzanie zamków na południu Polski, polityka, zdobywanie koron gór polskich, kajakarstwo górskie, rafting, kuchnia i recenzje restauracji itp itd. Bardzo mocno to ceniłam i przez to wybaczałam wszystkie momenty, gdy znowu mnie zawiódł, zranił, doprowadził do płaczu. Nawet jak były bardzo grube akcje, o których wstyd mi opowiadać, to też nie odchodziłam, choć miałam takie myśli. Od jakiś 6-7 lat w ogóle ze sobą nie sypiamy, i co ciekawe, to wcale nie z mojej winy, bo czesto chciałam, ale on nie chciał i do tej pory ani nie poszedł z tym do lekarza, ani nie chciał wytłumaczyć o co chodzi. Nie wiem czy to ważne dla tego wątku, ale wolałam wspomnieć, żeby pokazać obraz, że z bycia w związku przeszliśmy niejako do życia jak współlokatorzy, chociaż śpimy razem w jednym łóżku. Jak się pokłócimy sypiamy w odrębnych pokojach.
Podczas pandemii sytuacja się pogorszyła i jeszcze doszło nadużywanie alkoholu. On zawsze lubił pić, palić i najlepszą formą rozrywki to siedzenie z piwskiem przed tv a że musieliśmy aż tak dużo siedzieć razem a ja byłam w coraz bardziej pogarszającej się kondycji psychicznej. Miewałam epizody depresyjne, ale wtedy się nasiliły, dużo przytyłam i już nie chciałam wstawać z łóżka przez ten bezsens życia i osamotnienie w związku. Sama zaczęłam z nim pić, co przez jakiś czas było nawet fajne, ale potem sama zaczęłam mieć z tym problem. Teraz już nie piję kilka miesięcy, zamieniłam na picie okazjonalne, ale on jak pił tak nadal pije i taki dzienny standard to 4-6 piw. Paczkę fajek wypala w 4h. Moje prośby ma za nic i nie widzi w tym żadnego problemu, tylko że "ja się dopierdałam" "co mi do tego". Zaczęłam o siebie dbać, bo nie chce tak żyć, skończyć na odwyku w ciężkim stanie. Sport uprawiam i bardzo dużo schudłam i nawet startuje w zawodach.
Prawdę mówiąc, jakbym w końcu zdobyła się na odwagę albo pod wpływem emocji, to już dawno bym się wyniosła, ale tu pojawia się wątek długów z tytułu wiadomości... możecie mnie nazwać głupią, naiwną idiotką, ale przez te lata inwestowałam cały czas w jego mieszkanie, mimo, że nie mam tu żadnych praw i w zasadzie aż 10 lat czekałam, żeby łaskawie mi się oświadczył. Jestem tu zameldowana od jakiś 5 lat, ale tylko i wyłącznie z tego względu, że moja mama się wkurzyła, że jak to wydaję tyle pieniędzy, a nawet nie mam tu adresu. On od początku nie miał zdolności kredytowej, przez jakieś drobne długi i mandaty, które trafiły do KRD, dlatego wszystkie zobowiązania finansowe były wyłącznie na mnie. Mieszkanie było w złym stanie późny gierek, zrobiłam za moje pieniądze remonty salonu, kuchni, kupowałam zestawy mebli, kanapy, telewizory, całe AGD, na kredyt. Nie mowie, ze wszystko wzięłam na raz, to z biegiem lat i wzrostowi zdolności kredytowej i z moim zarządzaniem budżetem sukcesywnie wszystko planowałam, spłacałam (razem z nim, ale przeważnie mam większe zarobki niż on, w zależności jak się miesiąc ułoży) i potem znowu jakąś kolejną część do remontu. Wakacje zagraniczne także sponsorowałam kredytem. Przez ostatnie półtora roku strasznie się pogorszyło między nami, widać, że mną gardzi i każde moje słowo ma za nic, nie chce nic od siebie dawać, w sensie starać się, wykonywać obowiązki, myśleć też, a nie zwalać całą odpowiedzialność za mir domowy na mnie. Oprócz przemocy psychicznej doszła też, a raczej powróciła po wielu latach, przemoc fizyczna (ale teraz jestem wyćwiczona i mam więcej siły, zeby się bronić). Tak, jestem głupia i pewnie pomyślicie jak mogłam ładować nie w swoje i jeszcze bez małżeństwa, ale naprawdę go kochałam i traktowałam to wszystko jak nasze. Zresztą to kiedyś podobno był mój dom, teraz coraz częściej slysze, że jestem tu tylko gościem i mieszkam za darmo (tak mi potrafi dojebać, mimo że wie że więcej zarabiam i nie odkładam dla siebie tej dodatkowej kasy).
Chcialam się z nim dogadać polubownie, bo za ostatni remont kuchni zostało mi jakieś 15 tys. Do spłaty, poprosiłam aby pogadał ze swoją matką, żeby wziela cesję i zebym mogła się bez obciążenia kredytowego wyprowadzić. Nie mam tak naprawdę na własność niczego, a jak mówiłam pochodzę z biednej rodziny i oni też nie są mi w stanie pomóc. Jedyne co, sama muszę na siebie wziąć kredyt hipoteczny, ale każde inne zobowiązanie dość mocno wpływa na zdolność kredytową. Jeszcze wcześniej chciałam 50% wartości od przedmiotów, które nie jestem w stanie stąd wynieść- jak pozostała część co spłaciłam kuchni w zabudowie, sprzętu AGD, podłóg, płytek, innych mebli na wymiar. Slysze tylko, że "on nie brał tych pozyczek i to są moje dlugi". A i że mam "wypierdalać już teraz, nic mi nie wisi".
Kilka razy jak w końcu pękłam, coś tam napomknęłam jakimś obcym ludziom w necie i raz przyjaciółce, o trudnej sytuacji, to oczywiście teksty olej go, wez się wynieś, po co jeszcze z nim jestes, ale nikt nie jest w stanie zrozumieć, że to nie jest tak prosto, zważywszy na to, że naprawdę muszę sobie poradzić sama, w tej chwili nie mam już nawet możliwości, aby wrócić do małego mieszkania moich rodziców, w którym się wychowywałam i ta świadomość, że mam spłacać czyiś dług jest tak przytłaczająca. Tak mi zależało na tym, aby się dogadać, by móc spróbować składać wniosek o kredyt 2%. Nie zalezy mi na zadnych pieniadzach za przeszłe, spłacone już rzeczy. Mieszkam teraz w dużym mieście, więc wynajem tu kosztuje już nawet pod 3 tysiące, a i też mało właścicieli akceptuje psy. Nawet powrót w rodzinne strony i wynajem czegoś wiąże się w wydatkiem ok. 2 tysiące miesięcznie, ale świadomość, że pieniądze, które normalnie wydałabym na kredyt musialabym ładować w czyjaś własność jeszcze bardziej sprawia, że czuje jakbym przegrała życie. Zresztą, czy nie przegrałam, jak już 12 lat w tym tkwię?
Przepraszam za użalanie się nad sobą, ale jest mi naprawdę źle i chciałam to z siebie wyrzucić. Probowalam już różnych rzeczy, terapii, leki od psychiatry, żeby jakoś sobie poradzić. Teraz juz za bardzo nie mam pomysłu, co zrobić, żeby to jeszcze przez jakiś czas znieść. Długo zagryzałam zęby i znosiłam, ale czuje, że tak dalej nie pociągnę... chciałam wytrzymać jeszcze rok, do spłaty obecnego zadłużenia, ale nie wiem czy mam tyle czasu. Czy ma ktoś jeszcze jakiś pomysł jak sobie poradzić przez ten czas, żebym nie zwariowała do końca?