Witajcie! Jestem totalnie odległa od takiego postowania, to mój debiut. Chyba jakiś desperacji akt... nie wiem.
W totalnym skrócie. W trakcie rozwodu, jedno dziecko, mieszkam w domu męża ( on się wyprowadził już rok temu), rozwód planowany przeze mnie brak jakiejkolwiek relacji między nami. No nie wyszło. Nie kochałam i nie żałuje. Do sedna... poznałam kogoś. Dwa lata temu. Od roku to już mega uczucie na odległość, on w związku, ja formalnie mężatka. Cyrk. Krótka o sobie: niezależna finansowo, pracująca, aktywna, mobilna, matka, powiedzmy że żona, towarzyska ale w wąskim gronie, raczej unikam przyjaźni . Mam bliskie osoby ale z dystansem. W drugą stronę jest tak że dla wielu osób jestem przyjaciółką, doradcą, życiowym coachem ale działa to tylko w jedną stronę. Tak naprawdę jestem sama. Z nastoletnią córką, która ma już swoje życie wiecie o co chodzi... sama.
On: facet nietypowy, nietuzinkowy, zupełnie mi obcy, urzekł mnie swoją wrażliwością, słowem, kulturą i wszystkim. Jednak i on ma dwie twarze. Facet też po przejściach - była żona, dzieciaki, jakieś chore związki, problemy z prawem - jakieś bijatyki młodości, pikuś. Alkohol. To jest jego problem. W trakcie naszej znajomości nie wiedziałam, że jest alkoholikiem. Nigdy nie piliśmy, nigdy nie widziałam go pod wpływem aż w końcu coś mi podpadł. Miał kryzys z ówczesną dziewczyną i jakoś tak poszło że miał kraksę. Gość wpadł na same dno. No a ja co.... Lubiłam go, traktowałam jako dobrego przyjaciela, podkochiwałam się w nim już. Ale nie oczekiwałam niczego. Tylko znajomość. Przed tym incydentem btył agresywny, mówił farmazony, w ogóle jakby był pod wpływem czegoś. Generalnie wybadałam to ale było za późno. Trafił na odwyk. Cały świat się od niego odwrócił. Strata pracy, partnerki, samochód, grzywna. Tutaj lampka - kobieto wiej! ale był cudownym człowiekiem, nigdy nikogo takiego nie poznałam. A że jestem z tych empatycznych marzycieli to postanowiłam pomóc. Odwyk. Terapia. Rozmowy. Nie zostawiłam go. Nawet mu pomogłam z pracą. Wzięłam pod swoje skrzydła i wysłałam za granicę. I wszystko było okej. Szykowałam wspólne mieszkanie, finalizowałam rozwód, wyprowadzkę, córce coraz częściej o nim mówiłam. To wszystko jednak trochę trwało ale też potrzebowałam czasu. Z dystansem do tego podeszłam. W głębi duszy obawiałam się trochę tego że nie da rady... no i co? Wczoraj przyleciał, dzisiaj po niego pojechałam. Był pijany. Nie wpuściłam go do mieszkania. Wróciłam do córki do domu męża *on nie mieszka już z nami. Powiedziałam, że jak wytrzeźwieje to porozmawiamy. Zarzucił mi wszystko. To że ja nie potrafię życia ułożyć, rozwieść się, że go zostawiłam tak bez dachu nad głową ( z auta dzwonił do kolegi czy go odbierze- ja nie znam jego znajomych)... wyłączył telefon przed 16. Nie wiem gdzie jest, nie wiem co robi. A ja? Ja odpadam z sił. Wierzyłam w miłość dzięki niemu. Nauczyłam się jej. A teraz loguje się na forum i płaczę, że tak silną osobą jaką myślałam, że jestem jednak nie jestem... kocham go ale mam obawy że to toksyczna relacja. Zbyt dużo emocji, przeżyć i trudna. Mam 34 lata. Jestem tak rozbita jak nigdy. A ja chcę być tylko szczęśliwa
Jeśli to nie trolling, lecz się na głowę.
Ale obstawiam to pierwsze.
Niestety, z nim nigdy nie będziesz szczęśliwa.
Musisz zerwać tę znajomość, a tak naprawdę powinnaś dużo wcześniej.
Nie jesteś w stanie mu pomóc, jak sobie z tym nie radzisz, skorzystaj z pomocy psychologicznej, może Cię czekać terapia dla współuzależnionych, jak nie będziesz potrafiła się od niego odciąć.
Witajcie! Jestem totalnie odległa od takiego postowania, to mój debiut. Chyba jakiś desperacji akt... nie wiem.
W totalnym skrócie. W trakcie rozwodu, jedno dziecko, mieszkam w domu męża ( on się wyprowadził już rok temu), rozwód planowany przeze mnie brak jakiejkolwiek relacji między nami. No nie wyszło. Nie kochałam i nie żałuje. Do sedna... poznałam kogoś. Dwa lata temu. Od roku to już mega uczucie na odległość, on w związku, ja formalnie mężatka. Cyrk. Krótka o sobie: niezależna finansowo, pracująca, aktywna, mobilna, matka, powiedzmy że żona, towarzyska ale w wąskim gronie, raczej unikam przyjaźni . Mam bliskie osoby ale z dystansem. W drugą stronę jest tak że dla wielu osób jestem przyjaciółką, doradcą, życiowym coachem ale działa to tylko w jedną stronę. Tak naprawdę jestem sama. Z nastoletnią córką, która ma już swoje życie wiecie o co chodzi... sama.
On: facet nietypowy, nietuzinkowy, zupełnie mi obcy, urzekł mnie swoją wrażliwością, słowem, kulturą i wszystkim. Jednak i on ma dwie twarze. Facet też po przejściach - była żona, dzieciaki, jakieś chore związki, problemy z prawem - jakieś bijatyki młodości, pikuś. Alkohol. To jest jego problem. W trakcie naszej znajomości nie wiedziałam, że jest alkoholikiem. Nigdy nie piliśmy, nigdy nie widziałam go pod wpływem aż w końcu coś mi podpadł. Miał kryzys z ówczesną dziewczyną i jakoś tak poszło że miał kraksę. Gość wpadł na same dno. No a ja co.... Lubiłam go, traktowałam jako dobrego przyjaciela, podkochiwałam się w nim już. Ale nie oczekiwałam niczego. Tylko znajomość. Przed tym incydentem btył agresywny, mówił farmazony, w ogóle jakby był pod wpływem czegoś. Generalnie wybadałam to ale było za późno. Trafił na odwyk. Cały świat się od niego odwrócił. Strata pracy, partnerki, samochód, grzywna. Tutaj lampka - kobieto wiej! ale był cudownym człowiekiem, nigdy nikogo takiego nie poznałam. A że jestem z tych empatycznych marzycieli to postanowiłam pomóc. Odwyk. Terapia. Rozmowy. Nie zostawiłam go. Nawet mu pomogłam z pracą. Wzięłam pod swoje skrzydła i wysłałam za granicę. I wszystko było okej. Szykowałam wspólne mieszkanie, finalizowałam rozwód, wyprowadzkę, córce coraz częściej o nim mówiłam. To wszystko jednak trochę trwało ale też potrzebowałam czasu. Z dystansem do tego podeszłam. W głębi duszy obawiałam się trochę tego że nie da rady... no i co? Wczoraj przyleciał, dzisiaj po niego pojechałam. Był pijany. Nie wpuściłam go do mieszkania. Wróciłam do córki do domu męża *on nie mieszka już z nami. Powiedziałam, że jak wytrzeźwieje to porozmawiamy. Zarzucił mi wszystko. To że ja nie potrafię życia ułożyć, rozwieść się, że go zostawiłam tak bez dachu nad głową ( z auta dzwonił do kolegi czy go odbierze- ja nie znam jego znajomych)... wyłączył telefon przed 16. Nie wiem gdzie jest, nie wiem co robi. A ja? Ja odpadam z sił. Wierzyłam w miłość dzięki niemu. Nauczyłam się jej. A teraz loguje się na forum i płaczę, że tak silną osobą jaką myślałam, że jestem jednak nie jestem... kocham go ale mam obawy że to toksyczna relacja. Zbyt dużo emocji, przeżyć i trudna. Mam 34 lata. Jestem tak rozbita jak nigdy. A ja chcę być tylko szczęśliwa
Ty na serio to piszesz? Na serio to rozważasz?
Jak można na własne życzenie psuć życie sobie i swojemu dziecku?
I jeszcze potem bezczelnie płakać "nie mam szczęścia w miłości". No nie masz, bo lgniesz do zjebów wmawiając sobie miłość tysiąclecia.
Jak ćma do ognia.
Moim zdaniem jesteś uzależniona od alkoholika. Sama się z tego możesz nie podnieść.
Jeśli to nie trolling, lecz się na głowę.
Ale obstawiam to pierwsze.
+1
Czyli zamiast skupić się na małżeństwie skupiłaś się na jakimś pijaku?
I masz się za silną, niezależną kobietę?
Może ty nie byłaś mu potrzebna, ale dach nad głową? Zostaw pijaka, bo zmarnujesz sobie życie, a miłość prędzej czy później zaniknie jak będziesz go oglądała zapijaczonego, oślinionego i klęczącego przed klozetem.