Chciałabym was poprosić o spojrzenie z boku na mój związek, porady co właściwie powinnam zrobić.
Otóż jestem z chłopakiem dwa lata, znamy się od 5 lat, oboje mamy po 27 lat, ale mieszkamy osobno za granicą (każde z nas wynajmuje tutaj kawalerkę).
Niestety brakuje mi w naszym związku jakichkolwiek rozmów i planów odnośnie przyszłości.
Ostatnio przełamałam się i zapytałam go co myśli na temat wspólnego zamieszkania, bo mam dość życia na walizce pomiędzy mieszkaniami (zazwyczaj to ja nocuję u niego, więc pakuje moje graty na kilka dni i tak sobie wędruję, raz śpiąc w jednym, raz w drugim mieszkaniu). I doprowadza mnie to powoli do szału, bo z "mojego" życia mam tyle, ile uda mi się zmieścić w walizkę na te kilka dni, gdzie muszę w międzyczasie nadal sporo się uczyć, większość materiałów mam w swoim mieszkaniu i tak ciągam w walizce głównie segregatory. Jego odpowiedź była, że pomyślimy jak skończę staż w szpitalu (czyli w marcu 2024 roku), że wtedy zobaczymy kto gdzie będzie chciał mieszkać i czy zostaniemy w tym mieście (on aktualnie jest w trakcie pisania doktoratu). Szczerze mówiąc ciężko jest mi w takiej perspektywie coś planować ze swoim życiem, boję się, że będę tak "zbywana" także i po tym roku niepewności.
Zaraz zbliżają się moje 28 urodziny i robię sobie takie wewnętrzne podsumowanie, młodsza z roku na rok nie jestem... w bliskim otoczeniu małżeństwa starają się o dziecko po rok, dwa czy nawet trzy lata, a ja przecież też chciałabym kiedyś założyć rodzinę... a u nas sam temat wspólnego zamieszkania jest już kwestią "pomyślimy za ponad rok"... a co dopiero myśleć o zaręczynach czy ślubie? Ostatnio mam wrażenie, że coś we mnie gaśnie w tym związku i czuję się tylko coraz bardziej sfrustrowana, że nawet nie wiem na czym stoję. Zawsze byłam zdecydowaną osobą, która miała plan na życie szkolne, uczelniane, zawodowe i ten plan realizowała. Teraz czuję się bardzo niepewnie.
Z drugiej strony nie mam ochoty na nic naciskać, zniżać się do takich chwytów i chyba temu prawie nigdy nie podejmuję tych tematów dotyczących przyszłości... ja po prostu nie wiem jak to zrobić, aby nie wyjść na desperatkę, która coś chce wymusić. Chociaż czasami tak właśnie się czuję, gdy tłumię wewnątrz wszystkie moje myśli i karcę się, że jesteśmy dopiero dwa lata razem, że trzeba odpuścić i dać więcej czasu na to wszystko... Tylko ile to więcej czasu? W swoim otoczeniu też nie mam przykładów, które by mnie nastrajały pozytywnie. Najbliższe mi pary były bardzo zdecydowane co do wspólnych planów. Mąż przyjaciółki ciągle mi powtarza, że jak "facet wie to nie czeka w nieskończoność i sam podejmuje takie tematy".
W tym wszystkim ostatnio zaczęła mi uporczywie chodzić myśl po głowie, żeby rzeczywiście stłumić te myśli o wspólnym zamieszkaniu do wiosny 2024 roku, jak nic się wtedy nie zmieni to po prostu zakończyć związek. Z jednej strony smutno mi na samą myśl o tym, bo cały czas gdzieś tam w głębi serca jest nadzieja, że może ten następny krok by się pojawił, a z drugiej strony łapie mnie już często taka obojętność na to wszystko.
Co byście zrobili w mojej sytuacji? Jak rozmawiać na takie tematy, by nie wyjść na zdesperowaną osobę? A może trzymać się planu "nie podejmuję tematu do 2024 roku i poźniej wszystko albo nic"? wiem, że to brzmi strasznie egoistycznie, ale ja naprawdę chciałabym zdążyć założyć rodzinę i czuję się niepewnie w tej sytuacji, bo facet zawsze może sobie znaleźć młodszą partnerkę i to z nią założyć rodzinę jak już poczuje się na to gotowy (nawet gdy ma 40 lat). Ja czuję, że tyle czasu nie mam i boję się, że nigdy w życiu nawet nie dotrę do etapu prób założenia rodziny :(