Będzie dość długo, ale chce wszystko opisac.
Jestem 41latkiem, żona 43 lata, nasze wspólne dziecko 4 lata, mieszka z nami 14-letni syn żony z poprzedniego związku.
Napiszę może od początku, żeby dobrze nakreślić problem. Jak miałem 24 lata dostałem ciężkiej depresji, próbowałem odebrać sobie życie, odratowano mnie, ale mam na koncie długi pobyt w psychiatryku. Po wyjściu jeszcze kontynuowałem farmakoterapie i psychoterapię, ale mój stan się bardzo się poprawił. Żona wie o wszystkim, niczego ze swojej przeszłości nie ukrywałem. Ślub wzięliśmy 5 lat temu. I wszystko było tak, jak powinno. Pracujemy oboje, chwilowo żona zarabia lepiej ode mnie, niestety tak się potoczyło. Z jej synem miałem dobry kontakt.
Teraz opiszę, co się działo w ostatnich miesiącach. Wprost żonie o tym nie mówiłem, żeby jej nie martwić, ale odnosiłem wrażenie, że tracę grunt. W pracy pracowałem/pracuje jeszcze normalnie, wywiązuje się z obowiązków, ale w głowie mam jakieś przepalenie styków. Jak wracałem do domu to z wielką chęcią opuszczałbym rolety w całym domu i szedl spać i gdybym mieszkał sam, tak pewnie by było. I tak spać potrafię bardzo długo, a mimo to ciężko mi wstawać. Syna z przedszkola najczęściej odbierałem ja. W domu małym zajmujemy się razem, ale ja czasem nie miałem ochoty nawet mu poczytać do spania. Było też kilka razy tak, że synek mi pokazywał rysunek czy coś, a ja niby patrzyłem na to, ale to było takie tępe patrzenie, bo nawet nie wiedziałem, na co dokładnie patrzę. Później przepraszalem małego, bo dziecko zauważało, że jestem obecny-nieobecny. W głowie rodzą mi się różne myśli i pytania; czasem wprost z tyłka zaczynam rozmyślać, co by było (w domu, w pracy) gdybym nagle bez słowa wyjechał itp. To tak jakby mi ktoś światło w mózgu zapalił, bo przed tym myślę o czymś związanym z naszą rodziną czy pracą, a nagle takie przemyślenia. Chwilowo tracę kontakt. Żona - niby nic jej nie mówiłem, bo niepokoic jej nie chciałem, ale ona wyczuwała, że coś się dzieje. Ostatnio w łóżku zaczęła mnie przytulać i całować, była bardzo czuła, ale jak zaczęła schodzić coraz niżej, to po raz pierwszy w życiu wydarłem na nią pysk, żeby mi dała święty spokój i zabrała łapy. Żona wyszła do salonu, poszedłem za nią i przeprosiłem. Ona do mnie, żebym całą prawdę jej zaczął mówić, a ja powiedziałem tylko, że się cały obolały czuje. Chyba nie uwierzyła, ale na wtedy nie ciągnęła tematu i do tego zajścia nie wracała.
W końcu żona zaczęła mi wygarniać, że brakuje jej bliskości z mojej strony (tu ma, niestety, rację, bo nawet nie przytulam jej, o seksie to nie ma mowy), patrzy na mnie i ślepa nie jest, wyczuwa kłopoty, padły różne słowa, ja szedłem w zaparte i mówiłem, że jest ok. Ona z każdą sekunda miała pretensje, wypaliła, że pewnie kogoś mam, co jest bzdurą, bo prawie się z domu nie ruszam, poza pracę, w życiu nie zdradziłem jej; straciłem kontrolę, dwa razy uderzyłem ją i poszarpałem, przybiegl jej starszy syn, stanął w obronie matki; żona powiedziała, że albo wychodzę albo ona dzwoni na policję.
Wyszedlem, na drugi dzień od razu zapisałem się na konsultacje u lekarza. To był kop w du.., chciałem grać przed żoną, że wszystko gra, bo wstydzilem się, że mogą dochodzic do głosu problemy jakie miałem w przeszłości ze zdrowiem psychicznym, a ta cała szopka z ukrywaniem mojego samopoczucia skończyła się tym, że zaatakowałem ją.
Pytanie, które zadam bedzie dla niektórych i naiwne i durne, ale po takim czymś da się uzdrowić w jakikolwiek sposób relacje? Naprawic (jak?) ten błąd?
Jest mi wstyd za to, jak ją potraktowałem, zresztą wstyd to za mało powiedziane.
Na razie żona nie ma ochoty na kontakty ze mną, z jej synem relacje mam najprawdopodobniej skopane do reszty. A jest jeszcze nasze dziecko..
Da się coś jeszcze zrobić?