Cześć, zbierałam się do napisania tego postu jak pies do jeża, chyba z 3tygodnie... Przychodzę się chyba bardziej wygadać i wspólnie poanalizować, bo raczej nie po poradę, nie wiem. Może przeanalizować też częściowo moje zachowanie - ile jest błednego myślenia (focusującego się za bardzo na mnie) w obecnej relacji, a może po prostu jest źle tylko ja dorabiam do wszystkiego wytłumaczenia i ideologie, a tak naprawdę powinnam to zakończyć i się nawet nie oglądać za siebie, a nie potrafię, bo brak mi pewności siebie i poszanowania własnej wartości.
W grudniu ubiegłego roku związałam się z gościem, za którym wodziłam wzrokiem +/- 3 lata, czyli właściwie od kiedy się poznaliśmy padło mi na głowę na jego punkcie. Ja jestem dość nieśmiała, flirt to nie moje drugie imię i nieźle kombinowałam jak przekuć te relację w coś więcej. Życie potoczyło się tak, że spotykaliśmy się dosłownie sporadycznie z 2/3 razy do roku na jakieś spacery czy piwo, wspólne bieganie i tyle. I utrzymywaliśmy kontakt poprzez wysyłanie sobie jakichś głupot, śmiesznych obrazków, sporadyczne "co u ciebie?" i relacjonowanie jak nam idzie randkowanie w sieci. Czyli ogólnie wiedziałam, że mu się nie podobam i muszę sobie go wybić z głowy. Aż tu nagle zeszliśmy się! Z euforii chodziłam po ścianach, a on się też bardzo zaangażował. Pierwsze miesiące łał szał ciał, ale od 3/4 miesiąca zaczeły się zgrzyty. Chyba za bardzo go sobie wyidealizowałam przez te lata takiego luźnego kumplowania się.
Ja 31, on 35 lat. Oboje jedynacy. Ja wychowana na wsi, w ciężkich warunkach z widmem uzależenienia alkoholowego w domu, ale spokojny introwertyk, empatyczna, zaradna, niezależna, dobry słuchacz, pracuje w branży artystycznej. On z miasta, niespełniony prawnik, korposzczur, sarkastyczny, niekiedy źłośliwy i prowokujący introwertyk działający mocno na SWOICH zasadach, z jakiejś dziwnej, niekoniecznie szczęśliwej rodziny, też im się nie przelewało.
Był przez 7 lat sam, jak mówił, z wyboru, bo nie potrafił z nikim stworzyć jakiejś fajniejszej relacji, nikt go nie pociągał na tyle, z nikim nie planował wspólnego życia, do czas aż się związaliśmy. Nagle leciały teksty o oświadczynach, ślubie, wspólnym mieszkaniu (wciąż nie mieszkamy razem, nie odważyłam się na ten krok po tym, jak zaczęły się jazdy pomiędzy nami). Wyznał mi miłość po 1.5 miesiącu związku. Początki jak zwykle super, gdy dwoje ludzi czuje super chemię i chce ze sobą być. Nikt mnie chyba nie pociągał tak jak on, pod względem fizyczności, intelektualnie, poczucia humoru, mamy podobne poglądy na życie, wspólne zajawki i chęci robienie rzeczy.
Long story short:
- praktycznie od początku czuje nierówność sił i zaangażowania w tym związku - ja daje max + jeszcze więcej, bo go kocham, a on ... chyba bardziej jak mu wygodnie. Nie lubi się nadwyrężać, jest dość wygodny, jak coś jest nie po jego myśli to raczej nie ma go o co prosić, przykład: poprosiłam kiedyś by mnie zawiózł na lotnisko na lot o troche nieludzkiej godzinie (z miesięcznym, tygodniowym oraz dwudniowym wyprzedzeniem, rozbieżność terminów taka, bo mogło mu coś wypaść w każdym momencie) ale jak już te dwa dni wcześniej mi powiedział, że nie zawiezie mnie i zaczął się zasłaniać jakimiś bezsensu wymówkami, to zrobiło mi się na maksa przykro i skończyło się to awanturą, podczas której wyprosiłam go ze swojego mieszkania. Nie uważam, że ma być na każde moje zawołanie, ale proszę go tak rzadko o cokolwiek, że nie sądziłam by to był problem. Okazalo się, że był. Tydzień temu była podobna sytuacja, żal, rozczarowanie, frustracja level kosmos bo proszę o małe rzeczy, a nie o przenoszenie Himalajów.
- gość choruje na jaskrę od urodzenia, chciałam go w tym wspierać i staram się to robić poprzez wożenie na zabiegi, ogarnianie w czasie jego rekonwalescencji jego spraw itp. Jego stan zdrowia częściowo przykłada się do popadania w doły i stany depresyjne, wtedy jest wyalienowany po całości, kontakt z nim jest bardzo sporadyczny, nie chce się widywać, kontaktować itd a ja wtedy chodzę po ścianach z troski, bo nie wiem czy to już idzie lawinowo, że zaczyna się dołować zdrowiem, potem pracą a potem tym, że miedzy nami jest róźnie? Dużo zataja na temat stanu swojego zdrowia, jak zaczynają się jakieś nietypowe anomalie zdrowotne to dowiaduje się o tym już naprawdę późno, nie wspominając o innych ludziach.
- gość pali zioło, wyszło to po paru miesiącach, myślałam, że to tylko sporadycznie raz na jakiś czas, ale z czasem okazało się, ze to nie tylko towarzyskie zapalenie zamiast piwka przy znajomych, a po prostu pali cyklicznie o co darliśmy koty, bo ja jestem straumtyzowana nałogami (jestem DDA, on o tym wszystkim wie), boję się ich, nieakceptuje tego, że ktoś MUSI coś zrobić, zażyć, nie ma kontroli i nie potrafi dla drugiej osoby na prośbę tego odstawić. Kłótnie przeobrażały się w awantury, on potrafił postawić nasz związek na ostrzu noża - wiedziałaś, że palę (wiedziałam, myślałam? że CHYBA sporadycznie, ale nie że jest aż tak zafiksowany na tym punkcie), więc widziały gały co brały a jeśli ja tego nie akceptuje, to możemy się rozejść. Aż mi słabo się robi, jak to opisuje, jak o tym wspominam, bo widzę, jak bardzo siebie wówczas nie poszanowałam. On pali od 20 lat, ale NIE JEST UZALEŻNIONY, a ja robię z niego ĆPUNA, on ma nad tym kontrole i zamiast piwa woli zapalić, a ja mam jakieś uprzedzenia, które są chore, które biorą się z mojej niewiedzy na temat zioła. No i tłumaczy to też tym, że zielsko obniża ciśnienie, więc działa na niego pro zdrowotnie, no voila, zawsze można ulepić ładną bajeczkę jako przykrywkę dla nałogu. Konsultowałam się już na ten temat z psychologiem i ogólnie wychodzi, że jesteśmy w totalnym impasie w tym temacie.
- jest sfrustrowany swoją pracą, męczą go ludzie, szczególnie nowa praca, nowo poznawani ludzie, alienuje się - kiedy ja potrzebuję uwagi i chce z nim pobyć, bo po prostu lubię być obok niego fizycznie, nawet bez większej interakcji, robienia rzeczy, gadania - po prostu odpalić serial i zalegnąć na kanapie pod kocem u niego, to spotykam się z chłodnym entuzjazmem lub w zasadzie z jego brakiem, widzę to i czuję, wpadam wtedy w paranoję, że po co on ze mną jest? On zrzuca to na karb zmęczenia, chęci bycia samemu po pracy, bo za dużo ludzi, bodźców. Aha, zatem pytam się, czy ja jestem kolejnym bodźcem już nie do udźwignięcia? Nie, ale on mieszka w kawalerce w której nie ma dokąd uciec, i chce po prostu być sam. Spać sam. Iść spać o której chce. A z drugiej strony mówi mi, że nie posuniemy się w tej relacji do przodu, póki nie zamieszkamy razem (była mowa w większym mieszkaniu, narazie oboje wynajmujemy) tyle, że co to da? Że ja będę spała w sypialni, a on na kanapie, jak będzie "przebodźcowany"? Mieszkamy rzut beretem od siebie, na początku spędzałam u niego bardzo dużo czasu, ale pytałam też, czy nie narzucam mu się, czy go nie przytłaczam bo rzeczywiście na fali zakochania nie potrafiłam się od niego odkleić. Wówczas przyjął narrację, że jest dobrze, ponieważ nie jestem inwazyjna i dobrze spędza mu się ze mną czas, ponadto znikam jadąc do pracy, a on jeśli ma pracować zdalnie to jest ok, bo nie siedzimy sobie na głowie. No ogólnie wówczas była słodkopierdząca idylla i zaćmienie umysłu, bo ostatnio powiedział mi, że wtedy zatracił swoją autonomie i próbuje ją odzyskać.
- mamy problemy w komunikacji i braku wzajemnego zrozumienia. Ja jestem wrażliwa i rozkładam problemy na czynniki pierwsze, pragnę porozmawiać, przeanalizować, a on pragnie uciekać. Zamieść pod dywan i nie wracać do danego tematu, mimo, że mnie sytuacja uwiera, boli i chce to przegadać by sobie ulżyć. Kiedy zaczynamy analizować jednak jakieś przykre sytuacje/klótnie, rozgryźć problem, to on niekiedy dostaje ataków paniki. Dosłownie zamyka się w sobie, zamiera, milknie. Następuje koniec interakcji i gdziekolwiek byśmy nie byli, ucieka do swojego mieszkania. Potrafi mnie zostawić tak na ulicy. Ja nawet nie wiem co się w danym momencie nie wydarza i co takiego powiedziałam, bo staram się prowadzić konstruktywną rozmowę i podchodzić do rozwiązywania problemów z otwartą głową. Potrafi też nie odzywać się do mnie przez kilka dni, czyli uprawia przemoc psychiczną, wiem. Potrafił zrezygnować na fali niedogadanej sytuacji miedzy nami z wyjazdu na weekend ze znajomymi, gdzie wszystko było opłacone, zaklepane, umówione od miesiąca. Dla mnie nieporozumienia pomiędzy nami są do wyjaśnienia poprzez obgadanie, chęć zrozumienia i zakopania toporu wojennego a on się zamyka, odwraca dupą, ucieka i nie odzywa przez tydzień. Nie mogę go zmuszać do kontaktu, niezależnie od tego czy miedzy nami jest ok czy nie, ale gdy jest ok a on ma problemy poza nami, to może się tak ode mnie również alienować i nie odzywać? Albo raz dziennie wysłać mema i to jest jego interakcja ze mną? Ja wówczas wpadam w kompleksy i umartwiam się, dlaczego nie jestem dla niego ważna na tyle, by mnie lepiej traktował lub chciał przyjść do mnie ze swoimi troskami.
- podjęliśmy uczęszczanie na terapie dla par (on chciał) jednak ostatnio usłyszałam od niego, że " musielismy wydać X kasy, żebym zrozumiała, że on taki jest, że potrzebuje prywatności, samotności" więc z 10 spotkań z terapuetą, gdzie analizowaliśmy nasze bieżące spory wyniósł tylko to, że ON TAKI JEST a ja mam to zaakceptować. O jego dojrzałych tekstach nie wspomnę, typu " idź powiedz terapeutce co ja znowu źle zrobiłem, bo ja nie wiem"
Mogłabym tu napisać epopeję, ale poprzestanę na tym, bo już fala doła zaczęła mnie przytłaczać.