Cześć,
Szukam wsparcia oraz jakieś pomocy bo nie wiem co mam zrobić.
Jestem z kobietą od 7 lat i razem mieszkamy od 6 lat - jest to moja pierwsza kobieta w życiu. Poznaliśmy się na studiach. Ona jest z miasta X ja z Y a mieszkamy w mieście Z. Nasz związek od początku był zwariowany bo zaraz po poznaniu wylądowaliśmy w łóżku - mnie to mocno podniecało, bo nigdy nie miałem takich doświadczeń. Z czasem jak zaczęliśmy mieszkać to przyszła rutyna - obecnie spędzamy czas ze sobą siedząc w telefonach ewentualnie jakiś mały wypad po za miasto jakiś spacer, kino. Generalnie od początku układało się dobrze dopiero po 4 latach zaczęło latach po skończeniu studiów związek ten zaczął mi być co raz bardziej obojętny - przestałem się starać i w sumie ona podobnie. Wiecie trafiały się myśli, aby to wszystko skończyć, ale nie miałem odwagi - nigdy się nie kłóciliśmy a z zewnątrz każdy myśli, że jesteśmy idealnie dobrani. Wiecie mam osobowość zależną i do tego niskie poczucie właśnej wartości i chodzę od ponad 8 miesięcy do psychoterapeuty a nawet byłem u psychiatry i biorę leki, które w sumie nic nie dają ( wykryto u mnie fobię społeczną). Po studiach zaczął się powoli dół u mnie. Wszyscy ludzie z którymi miałem kontakt ( kilka osób tak na prawdę) wyjechali do swoich rodzinnych miast ja natomiast zostałem sam z moją partnerką oraz z jej znajomymi i już tak jest ponad 3 lata. Głównie jeżeli chodzi o kontakt z ludźmi to jej znajomi z pracy ewentualnie dawni ze studiów za którymi szczerze średnio przepadam. Wypady do mojego rodzinnego miasta dają mi niesamowitą chęć do działania ( jak wyjeżdżając na studia uważałem to miasto z zapyziałą dziurę tak teraz dał bym wszystko aby tam wrócić) Nie mam dużo znajomych w moim mieście, ale to są dobrzy znajomi z którymi mam kontakt od kilkunastu lat no i do tego rodzina wiadomo. Natomiast powrót do dużego miasta w którym mieszkamy w którym teoretycznie jest dużo możliwości spędzania czasu przyprawia mnie o odruch wymiotny - nie czuję się tutaj zbyt komfortowo.
Co do naszego związku to bywało różnie ale głównie dobrze - wspólne wakacje, wyjazdy itp. Kiedy były słabe momenty, że myślałem o zerwaniu to po prostu się bałem, że sobie nie poradzę sam i że żadna inna mnie nie zechcę ( fobia społeczna i lekkie wykluczenie z życia towarzyskiego) ale z drugiej strony był chwilę, że myśli miałem takie, że to kobieta idealna - stara się, robi jakieś prezenty, kocha i akceptuje mnie w całości takim jakim jestem a gdy dopadał mnie dół to chciałem za wszelką cenę rzucić wszystko i zrobić to co chcę. Mam pracę za granicą - dobrze zarabiam i przykładowo kiedy jestem w domu to momentami mam dość tego siedzenia tylko z nią natomiast jak jadę za granicę to ona jest tylko osobą z którą mam kontakt i nagle wiecie takie uczucie, że jednak ją chyba kocham. Ale chyba nie do końca wiem co to jest miłość - wyszedłem z domu patologicznego, zimnego bez uczuć.
Niby jest dobrze, ale nie do końca - a najlepsze, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać - kiedy tylko widzę u niej łzy to z automatu mam wyrzuty sumienia, że ją skrzywdziłem swoimi słowami i muszę natychmiast jej to jakoś wynagrodzić.
Żeby nie było ja nie jestem idealny - stałem się od dłuższego czasu bardzo leniwy i zgubiłem gdzieś ten błysk w oku. Dodam, że jestem facetem, który nie wie do końca czego chcę - i moja partnerka to zauważyła i często stawia mnie przed wyborem czegoś na zasadzie ultimatum bo wg. niej "inaczej nie można do Ciebie dotrzeć" Dodatkowo wiem, że ona nie chcę i nie przeprowadzi się do mojej miejscowości, bo to dla niej za małe miasteczko a w tym dużym mieście wojewódzkim ona ma większe perspektywy na pracę - więc nie mam nawet co marzyć.
Mamy po 30 lat i dzisiaj poszliśmy do eksperta finansowego w sprawie kredytu na mieszkanie. Mamy zdolność na około 400 tys zł plus wkład własny. Kredyt miałby być na 30 lat z ratą pkoło 2200 zł i ze stałą stopą % na 5 lat. Wszystko fajnie, ale zastanawiam się czy to wszystko jest tego warte. Z jednej strony nasz prawie 8 letni związek i tyle wspólnych pięknych chwil - a mieszkanie w mieście a w zasadzie spędzenie w nim życia które z mojej perspektywy w chwili obecnej przyprawia mnie o ból głowy i o depresje. Z drugiej strony powrót do rodzinnego miasta - opłacanie samemu mieszkania i raczej brak perspektyw na nowy związek ( na prawdę jestem specyficznym człowiekiem - ani ze mnie tancerz ani przebojowy - cichy i niepewny facet który nie wie czego chcę) Kredyt miałby być na naszą 2jkę i mieszkanie będzie własnością obojga także nie ma obawy, że zostanę sam z kredytem albo że zostane wyrzuconu z mieszkania - o to się nie martwię.
Powiedzcie mi proszę co o tym sądzicie ? Wzięcie kredytu w tych czasach to też trochę szaleństwo natomiast bądzmy szczerzy nigdy nie ma dobrego czasu na takie rzeczy. Mimo tego, że mam jakieś tam wątpliwości to czy w związku nie trzeba czasem iść na ugodę ? Z drugiej strony nie widzę tego, abym nagle zaczął mieszkać sam i zaczynał wszystko od początku. Samemu nawet bym nie mógł sobie pozwolić na kredyt a co dopiero na kupienie mieszkania. Ona już też nie chcę się wstrzymywać i dlatego napiera na mieszkanie - mamy po 30 lat i czas myśleć o jakimś dziecku, ślubie i właśnie mieszkaniu.