Cześć
Na wstępie bardzo bym prosił o to, abyście nie jechali po mnie jak po łysej kobyle. Jest to dla mnie trudne na chwilę obecną.
Do rzeczy: ja 37 lat, ona 24. Jestem jej pierwszym partnerem pod każdym względem. Jesteśmy ze sobą 4 lata. Bywało różnie między nami. Raz lepiej, raz gorzej. Ona pochodzi z domu w którym nie było ojca, nie było miłości jako takiej. Do tego głęboka depresja u niej.
Ja jestem po rozwodzie dobrych 5 lat temu.
Związek sukcesywnie niszczał, płowiał, blakł. Były cudowne chwile ale były i też takie które najchętniej wyrzuciłbym z pamieci. Mimo wzajemnych prób oddaliliśmy się. Przy rozmowach po kłótniach, tych na pogodzenie się, już dawno temu padało stwierdzenie o wspólnej terapii dla par. Już wtedy wiedzieliśmy że mamy problemy z komunikacją. Te problemy się pogłębiały. Nie było bodźca który sprawiłby że znaleźlibyśmy się w tym gabinecie. Tylko sobie obiecywaliśmy. Ja bardziej naciskałem na ta terapię.
Szczęście w nieszczęściu że uczęszcza na terapię indywidualną.
Nie zmienia to faktu że tak jak napisałem wyżej, oddalaliśmy się. Każdy dzień coraz bardziej przypominał mieszkanie ze współlokatorem.
------
Przyszedł punkt krytyczny. 4 tygodnie temu pokłóciliśmy sie sromotnie. Napisaliśmy sobie że nie chcemy ze sobą być. Że oboje mamy dość. Dwa dni później zdradziła mnie z jednym z dyrektorów ze swojego miejsca pracy. Trafiło na podatny grunt, okazał jej zainteresowanie. Ona go potrzebowała. On podobnież sam ma bajzel w swoim związku. Stało się.
Do dziś ciężko mi pisać o tym bo wciąż mam w głowie projekcje tego co się stało. Wiem że to był jednorazowy shot. Z drugiej strony przyznam szczerze, że wiedziałem że ta zdrada nastąpi prędzej czy później w naszym związku. Natury nie oszukasz. Różnica wieku, pierwszy partner, ciekawość jak to jest z innym która prędzej czy później będzie chciała być zaspokojona. Liczyłem się z tym poniekąd od samego początku. Boli że tak wcześnie. Myślałem że to się wydarzy znacznie później.
Dowiedziałem się o tym. Wpadłem w szał. Wyrzuciłem ja z domu.
--------
Po dwóch dniach zaczęliśmy rozmawiać.
Zaskakujące jest to że oboje dochodzimy do kluczowych wniosków. Bolesne jest to że dopiero w takich okolicznościach coś się zaczęło dziać. Od tego czasu rozmawiamy codziennie na ten temat. Mieszkamy z powrotem razem. Już się rozgląda za nową pracą.
Oboje stwierdziliśmy że się rozpadliśmy. Że ja nowo się poznajemy. Jesteśmy już po dwóch spotkaniach terapii dla par. Wiem z pewnego źródła że ona żałuje tego co zrobiła, że nie wie co ją napadło. Że chce to naprawić. Nie naprawia tego z braku alternatyw.
Paradoksalnie nigdy chyba nie było tak dobrze jak teraz między nami.
Ciężko mi to zrozumieć. Nagle oboje zaczęliśmy zabiegać o siebie. Zaczęliśmy naprawiać. Widzieć światełko w tunelu. Jest zupełnie inaczej. Mam dysonans powiem szczerze.
Zawsze myślałem że zdrada przekreśla wszystko. Że to koniec definitywny. Ostateczny. Absolutny.
W ciągu ostatnich dwóch tygodni moje poglądy zostały bardzo mocno zweryfikowane przez życie i wiem że nigdy tak naprawdę nie jesteśmy pewni tego jak się zachowamy w danej sytuacji. Że to dopiero weryfikuje konkretną sytuacja.
Powinienem dać nam szansę?
Próbować wybaczyć? Naprawiać to?
Czy ktoś dał drugą szansę i dobrze na tym wyszedł?
Czy może już w tej relacji zawsze będę frajerem i trzeba po prostu to zakopać jak psa?