Zasugerowana podobieństwem tematu zaczęłam opisywać swoją historię w założonym kilka lat temat wątku: "Rzuciłam go i teraz żałuję, może mam jeszcze szansę?", ale widzę, że jest to mylące.
Moja historia zaczyna się w poście #18, którego treść tu kopiuję:
My +/- 40. Ja byłam w trakcie rozwodu po związku, o którym można poczytać w moim ciągnącym się z przerwami od siedmiu (!) wątku. Poznałam się z tym człowiekiem (choć słyszałam o nim od czasu studiów, bo to znajomy znajomych z tamtych czasów) mniej więcej wtedy, kiedy mój mąż kolejny raz mnie porzucał. Byłam miotana rozpaczą, którą ten człowiek - mimo swoich problemów - pomógł mi znieść. Uprzedzę możliwe hipotezy - nie, nie był tylko plastrem. Niemniej byłam sama w stosunku do siebie bardzo nieufna i wiem, że to, co wtedy między nami się działo, miało w dużej mierze charakter paliatywny. Zauroczył mnie, ale miotałam się bardzo. Nie byłam gotowa na zaangażowanie, którego on chciał. Uważam, że błędem było zaczynanie wtedy czegokolwiek i ewidentnie zrobiłam to z lęku, że mi ucieknie. I była to poprzerywana relacja.
W efekcie tych miotań - przede wszystkim - dodajmy: natury duchowej (sakrament) rozstałam się z nim tuż przed rozwodem. To było trzy miesiące temu. Początkowo potrzebowałam samotności. Ale z czasem coraz bardziej tęsknię. Napisałam do niego miesiąc temu i kilka dni temu. Zero kontaktu. Wiem, że od wspólnej znajomej, że go nie chce. Myślicie, że jest tu jeszcze jakaś szansa, że za jakiś czas jego upór zelżeje? Przeczytałam w tym wątku kilka cennych spostrzeżeń i różnych opinii.