Zacznę od tego, że sama nie wierzyłam, że kiedykolwiek będę się radzić na jakimś forum, ale jestem w takim punkcie, że sama nie wiem co robić i chyba potrzebuję porad większej ilości osób.
Postaram się opisać jak najkrócej - byłam z chłopakiem około 9 miesięcy, obaj mamy po 19 lat, znaliśmy się lekko ponad rok (codzienny kontakt poprzez pisanie, po 4 miesiącach znajomości spotkania na żywo, które wcześniej covid niestety nam uniemożliwił). Ogólnie związek opisuję jako naprawdę dobry - bardzo mnie uszczęśliwiał, on też czuł się przez większość czasu dobrze. Moim problemem było to, że stałam się niestety dość wybuchowa - kiedy pokłóciłam się z rodzicami, wypłakiwałam się jemu. Raz gdy poszedł na imprezę i napił się trochę, choć prosiłam go, aby nie pił za dużo ten jeden raz z powodów zdrowotnych, bardzo się na niego wściekłam i skończyło się na tym, że niestety, ale sytuacja siedziała we mnie dość długo i wypominałam mu ją. Koszmarnie tego żałuję, bo chłopak żałował praktycznie od razu, przepraszał. Chciałam mu bardzo w 100% wybaczyć, ale nie umiałam zapomnieć. Pogubiłam się, chciałam przepracować to za pomocą przypominania sobie do tego momentu kiedy wspomnienie o tej sytuacji przestanie na mnie działać, zadawałam mu pytania dotyczące tego czy serio wypił aż tyle itp (okazało się, że nie, po prostu emocje go trochę poniosły i pisał do mnie pierdoły będąc pod wpływem, ale rzeczywiście wypił o wiele mniej niż zazwyczaj, choć sam przyznał, że powinien był mniej, właśnie ze względu na ten jednorazowy stan zdrowia), podczas gdy powinnam była zrobić to co zawsze, czyli po prostu już więcej o tym nie myśleć, nie pielęgnować w pamięci, zapomnieć. Dwa lub trzy razy, gdy sama wypiłam nieco za dużo, potrafiłam być dla niego okropna przez to wypominanie, zraniłam go. Na szczęście wybaczył mi, a po ostatnim wybuchu, gdy zrozumiałam, że alkohol tak na mnie działa, do dnia dzisiejszego nie doprowadziłam się do stanu gorszego niż podpicie, bo po prostu nie chciałam go więcej krzywdzić. Od razu też dodam, że nie, pod wpływem nie doszło do żadnej zdrady, nawet przyznał, że odrzucił jedną laskę, która się przystawiała.
Jego problemem jest też to, że niezbyt umie komunikować to co go boli w moim zachowaniu. Ja sama musiałam się tego nauczyć, bo z natury też bardzo nie lubię mówić komuś "nie mów tak, jest mi przykro". On niestety tego nie potrafił - przykład - pytania o kwestię imprezy. Prosiłam go żeby mówił jeśli będzie go to przytłaczać, bo chciałam serio żeby to rozwiązanie zadziałało, ale moim priorytetem jednak było to żeby go nie krzywdzić, przestać jeśli będzie miał dość. Niestety o tym, że ma dość dowiedziałam się dopiero przy pierwszej naszej kłótni, głównie o to, że odkąd zaczęliśmy studia, przestał poświęcać mi tyle czasu co kiedyś. Tutaj widzę swój błąd, bo przywykłam do prawie całodobowych spotkań z okresu wakacji i przesadnie czepiałam się chociażby tego, że grał częściej z kolegami. Wtedy też dowiedziałam się, że pierwszy raz w życiu wyżalił się z tego swojej przyjaciółce. Głupia ja, najpierw powiedziałam, że cieszę się, że wreszcie się przed kimś otworzył. Jednakże, z czasem boli mnie to, że otwarł się przed kimś spoza związku, podczas gdy to ja powinnam była być pierwszą osobą, z którą porozmawia. Jak się okazało, psiapsi zaproponowała mu, że może się nieco ode mnie zdystansuje, ale tego dowiedziałam się tydzień po kłótni. Obaj byliśmy z powodu konfliktu bardzo smutni, przybici, poszliśmy na kompromis i rzeczywiście poświęcał mi więcej uwagi, sam nawet przyznał, że popełnił błąd, choć nie zauważył go. Ja przeprosiłam za to, że w czasie kłótni wybuchłam i powiedziałam w nerwach kilka wrednych rzeczy (nic bardzo mocnego, najmocniejsze chyba to, że zachowuje się jak gówniarz).
I teraz przenosimy się tydzień później. Przyszedł raz do mnie, widziałam, że coś jest nie tak. Starałam się tamtego dnia być dla niego jak najlepsza, miałam bardzo dużo takiej siły psychicznej żeby wprowadzić wreszcie pozytywną energię, przestać się żalić i czepiać o byle co. Niestety on był mocno wycofany, do tego stopnia, że popłakałam się z bezsilności i zapytałam co się z nim dzieje. On był tym serio przejęty - widziałam to po jego wzroku. Na pożegnanie pocałował mnie w czoło i obiecał, że przemyśli co się dzieje i da mi znać. I wziął to sobie do serca - myślał dużo i rozmawiał o tym z przyjaciółką praktycznie odkąd się rozeszliśmy. Na drugi dzień napisał, że moje wybuchy emocjonalne go nieco przytłoczyły, że odkąd poszedł na studia praktycznie w ogóle nie ma spadków nastroju - jego grupa okazała się fajna, stał się tzw popularnym dzieciakiem, choć z natury nie ma do tego super dużych predyspozycji, zawsze był dość nieśmiały, introwertyczny i widzę, że bardzo się tym zachłysnął, często o tym mówił i zachwycał się. Starałam się cieszyć jego szczęściem, choć bałam się, że przez to zachłyśnięcie mnie właśnie zostawi. Gdy to usłyszałam, nie ukrywam, poczułam się okropnie. Miałam sobie za złe, że go tym obarczyłam, choć nieświadomie, bo nigdy mi nie mówił, że go to przytłacza. Wtedy też wyszło, że przyjaciółka proponowała mu zdystansowanie się i, że chciałby tego. Zgodziłam się, bo pisał, że myślał o wielu opcjach, a jedną z nich było przejście na przyjaźń, ale jednocześnie pisał, że serio tego nie chce, nie jest to z nim zgodne, wierzył, że 1,5 tygodnia dystansu, zmniejszonego kontaktu (brak spotkań, tylko trochę pisania) pomoże. I serio wydawał się w tym bardzo wiarygodny - nawet moje przyjaciółki, po zobaczeniu wiadomości, robiły wszystko żebym przestała panikować. Rzecz w tym, że po dystansie przyszedł do mnie i oświadczył, że nie chce nam dawać szansy, choć wcześniej obiecywal, że ją da, ponieważ dystans miał służyć też mi. I naprawdę mi posłużył, choć był dla mnie koszmarnie trudny i stresujący, zrozumiałam wiele rzeczy o sobie, wręcz przyznałam się sama przed sobą do rzeczy, które ciężko jest przyznać ze względu na chociażby ego (że przesadnie go obarczyłam swoimi problemami, że nadużyłam jego dobroci w tej kwestii, że bardzo źle zrobiłam w kwestii tego wypominania i nie powinnam była bawić się w próbowanie nowych technik zapominania, że byłam zbyt 'needy' i mogłam mu rzeczywiście czasem odpuścić tych kolegów). Nawet wybrałam się na terapię żeby popracować chociażby nad wybuchami emocjonalnymi.
Choć w dniu rozstania był serio miły, spokojny, opanowany, nadal mnie to bardzo boli. Czuję się oszukana, bo miałam dostać szansę, a tak się nie stało. Nawet nie do końca mogłam wiedzieć co mu we mnie przeszkadza, bo skąd miałam, jak cały czas wszystko ukrywał, a jak zaczął się nasz kryzys to zaczął uciekać do kolegów i gier? Sam przyznał, że jak tylko robi mu się smutno, po prostu zajmuje się czymś innym, a nie próbuje przemyśleć problemu. Wiem, że ciężko mu okazywać emocje, nawet przed samym sobą - płacz to dla niego wstyd, oznaka słabości, nawet w samotności. Całe moje otoczenie jest w szoku, że tak postąpił, w tym przyjaciółka, która nieco go poznała, widziała co mi pisał i sama pamięta jak szczerze mówił jej o tym, że mnie kocha i nie chce zostawić. A przyjaciółka zdecydowanie łatwowierna nie jest, jest wręcz krytyczna.
Co usłyszałam w dniu rozstania - że uważa, że za bardzo się różnimy (dodam, że wcześniej naprawdę dobrze się dogadywaliśmy, główną kością niezgody byli ci koledzy i czas jaki im poświęcał, nagle stwierdzil, że czuje potrzebę częstszego kontaktu z nimi niż ze mną. Z resztą, podczas przerwy sama doszłam do wniosku, że w tej kwestii jednak przesadzałam nieco i teraz byłabym w stanie już mu to odpuścić. Wspomniał też o tym, że czasem czepialam się niektórych jego żartów i po czasie też widzę, że nieraz robiłam to nie dlatego, że serio myslę, że to złe, tylko bardziej z jakiejś chorej chęci bycia przepraszaną i adorowaną. Też bardzo trudny wniosek do przyznania się przed samą sobą, ale zrozumiałam, że zaczęłam w pewnym momencie zachowywać się jak księżniczka, źle mi z tym i po zdystansowaniu się zrozumiałam, że tak naprawdę jestem w stanie przestać), że nie widzi w przyszłości ani mnie ani nikogo innego, mamy inne cele (ja zawsze przesadnie bałam się o przyszłość, stresowałam, że napewno znajdzie kogoś innego, bywałam zazdrosna i wiem, że też go tym pewnie skrzywdziłam, bardzo mi za to wstyd i chcę to zmienić, m.in na terapii, bo wiem, że zawsze był wobec mnie w porządku jeśli chodzi o jakieś kwestie skoków w bok itp i moja postawa wywołana była bardzo niską samoocena, a on zyje bardziej w teraźniejszości, nie zastanawia się mocno nad przyszłością, jednakże od razu wspomnę, że mieliśmy wstępne wspólne plany taki jak zamieszkanie razem za kilka lat itp i to on był ich inicjatorem, ja celowo nie poruszałam tematu żeby go nie speszyć), że przez to wszystko nie czuje już tego samego co wcześniej i danie szansy nie ma sensu, bo nie będzie w stanie mi dać tego czego potrzebuję, czyli np czułości cielesnej itp. Co ciekawe, jeszcze przed dystansem, nawet pomimo kłótni, był w stanie ostatecznie mi ją okazać.
Wszystko to bardzo mnie boli, bo zaufałam mu, mam chęć zmiany, głównie dla siebie, ale też dla niego, czuję, że on też wierzył, że ta przerwa pomoże, a z tego czuję, że niestety, ale podjął decyzję nieco pochopnie. Dlaczego tak myślę? Raz, bardzo nie podoba mi się kwestia tej psiapsi. Odrzucam jakąś jej chęć odbicia go, bo sama kogoś już ma, choć od niedawna, na związki ma mocno zniekształcone spojrzenie (sam chłopak to przyznał), ale widziała mnie na oczy dwa razy, a doradzała mu rozstanie i utwierdzała w tej myśli, nawet nie sugerując, że powinien był porozmawiać poważnie ze mną. Dwa, jak już wspomniałam, chłopak niestety lubi tłumić emocje i uciekać od nich, tak jak najwyraźniej od większych problemów. Stwierdził, że decyzję podjął w może około 4 dni, ale trzymał mnie dłużej, a może nie powinien był. Szczerze, obstawiam, że zrobił to głównie po to żeby samemu się oswoić z tą myślą, bo jeszcze przypadkiem okazałby jakąś słabość podczas rozstania, uroniłby łez. Koledzy też mam wrażenie, że mieli wpływ - jeden z nich praktycznie cały nasz związek snuł rozważania kiedy wreszcie się rozstaniemy, bo tak. Rzucał chętnie kwiatkam typu "baby to zdradliwe kvrwy", bo kiedyś był zdradzony. Chłopak ignorował to, ale widzę, że chyba do czasu gdy pojawił się kryzys. Sam wspominał wielokrotnie, że każdy radził mu przejście na przyjaźń. Szkoda tylko, że nikt z tych osób mnie nawet nie zna. Sami koledzy nie mają dziewczyn i z tego co się dowiedziałam, robili mu kilka razy wyrzuty, że w ogóle już z nimi nie gra, bo spędzał cale dnie ze mną. I fakt, prawda, zaniedbał ich, ale to, że byłabym teraz w stanie już nieco odpuścić w tej kwestii, już opisałam. Czuję się, nie wiem, poniżona? Tak jakby otoczenie dosłownie poradziło mu wyrzucić zabawkę do kosza zamiast chociaż ze mną porozmawiać, spróbować naprawić, bo, choć minęły 3 tygodnie od rozstania, 4 od dystansu, nadal widzę, że naprawdę dało się naprawić i spróbować. Tylko on uciekł do grania z kolegami i wręcz mam wrażenie, że zaprogramował się, że tak chce - w dniu rozstania gdy mówiłam o wnioskach do jakich doszłam, czuję, że po prostu słyszał, ale nie słuchał, że gdybym dziś kazała mu powtórzyć co mówiłam, nie byłby w stanie przypomnieć sobie nic.
Dodam, że nigdy nie powiedział mi, że mnie już nie kocha, jedyne co to mówił, że dalej wiele do mnie czuje i mu na mnie zależy jako na osobie, dlatego wręcz naciskał na przyjaźń. Początkowo bardzo się stawiałam, wóz albo przewóz - nie będę cierpiała w takim układzie. I wierzę, że był szczery, bo widziałam w dniu rozstania, że aż zamilkł na dość długo, mówił, że nie wie co ma zrobić. Ostatecznie powiedział, że gdybym się nie zgodziła, bardzo by go to bolało, ale zaakceptowałby to koniec końców. Mówił, że po 2 tygodniach odezwie się ode mnie i żebym mu mówiła kiedy będę gotowa porozmawiać, zgodziłam się, ale oczywiście nie napisał, co też mnie koszmarnie boli. Jednakże, biorę tutaj pod uwagę to, co sugerowała mi nawet mama i przyjaciółka, która go nieco poznała, rozmawiała nawet sam na sam - że on może się krępować. Nie ukrywam, często były sytuacje, gdzie chciał coś zaproponować, ale bał się. Z natury jest dość nieśmiały, przy konfliktach sprawiał wrażenie wręcz przestraszonego, wycofanego. Mam na uwadze to, że być może powoli dociera do niego, że zachował się jednak dość nieelegancko i być może boi się odezwać, z obawy chociażby przed moją złością. Do tego, ostatecznie zgodziłam się na utrzymywanie kontaktu, sama stwierdziłam, że nie chcę go tracić i, nie ukrywam, chciałabym spróbować go jednak odzyskać - napisałam mu to krótko i być może odebrał to jako to, że sama się odezwę jak będę gotowa. Wiem też, że dochodzi tu tzw męska duma, która u niego jednak działa, niestety i, znając go, nie zdziwiłabym się gdyby rzeczywiście też z tego względu się nie odzywał. Jednakże, mam też na uwadze to, że może mieć mnie w dupie i bardzo mnie to boli, bo po całym tym czasie to dla mnie wręcz niepojęte. Nie da się wykreślić z pamięci codziennego widywania kogoś przez około 4 miesiące. Dodam, że już na początku spotkania powiedział jak ładna jestem, dokładnie tak jak to robił zazwyczaj, sam przyznał, że zatrzymał się nawet chwilę przed drzwiami żeby jeszcze pomyśleć, przytulał mnie dużo podczas rozstania.
Odczytuje też stale moje insta stories, często nawet dość szybko po dodaniu, ale mam świadomość, że może być to mechaniczne. Jednakże, kilka dni po zerwaniu wysyłał mi snapy przez 2 dni, dość dużo jak na niego, ale przestał. Polubił też moje dodane zdjecie na instagramie, a to raczej nie jest już aż tak mechaniczna czynność jak to story, pomimo wszystko (gdzie tutaj też nie wiem czy na 100% to jest mechaniczne, bo nie jest ogólnie aktywny w mediach społecznościowych)
Wiem, że wyszło dość długo, przepraszam i dziękuję każdemu kto przeczytał całość. Moje pytanie jest takie - co mogę zrobić żeby go odzyskać? Nie ukrywam, pomimo jego wad, bardzo mi na nim zależy. Czuję, że jego decyzja była dość pochopna, w dodatku ludzie napewno też mieli na niego wpływ, jest niestety bardzo wpływowy, choć nie umie tego przyznać. Innej dziewczyny prawdopodobnie nie było, nie miałam zbytnio oznak. Jedyne co to mogło uwieść go życie studenta i złudne poczucie bycia alfa, bo jego grupa składa się w większości z dziewczyn, przez co, siłą rzeczy, ma dużo koleżanek. Sama też mam kolegów, całe życie lepiej dogadywałam się z chłopakami, więc nie widzę w tym niczego złego, zwłaszcza, że jego koleżanki wiedziały, że ze mną był. Jemu moi koledzy też nie przeszkadzali. Sam też przyznał, że to był dobry związek, nie było zakończenia poprzez kłótnię z latającymi talerzami. Jestem w takim beznadziejnym zawieszeniu, bo czuję, że bardzo mi na nim zależy, chciałabym pokazać mu zmianę, móc naprawić to co zepsułam, odzyskać go i spróbować. W dodatku, powiedział też kilkukrotnie w dniu zerwania, że ludzie czasem do siebie wracają, zna to z autopsji (związek jeszcze w gimnazjum), widzi w swoim otoczeniu. Nie wiem czy to miało uspokoić jego sumienie czy jednak zostawić mu furtkę. Czuję, że on zdaje się sam nie wiedzieć czego chce, że nie był tego do końca pewny, chociażby przez to, że wręcz zamknął się na mnie i to co ja miałam do powiedzenia, tylko dosłownie jakby powtarzał tylko w pamięci, że musi być tak i tyle, że jeszcze tydzień wcześniej, jak rozmawialiśmy na żywo, nie chciał nawet dopuścić do siebie opcji rozstania i widziałam to.
Jeśli chodzi o moje zachowanie - - nie robiłam po rozstaniu żadnych cyrków. W dniu rozstania na zmianę płakałam i uspakajałam się, próbowałam przemówić mu do rozsądku, prosiłam żeby się jeszcze zastanowił, tego samego dnia, pod wpływem emocji i namowy mamy, napisałam krótką wiadomośc, że cały czas płacze, tęsknię za nim i mi przykro. Odpisał, że współczuje mi i jemu też jest bardzo przykro. Potem tylko napisałam to o tym, że chcę mieć kontakt, ale już na zimno, bez żadnych emocji, po prostu komunikat
Co powinnam zrobić? Nie ukrywam, bardzo mi zależy i czuję, że dałoby się zrobić wiele, ale boję się napisać mając świadomośc, że mogę się zawieść