Czy kiedy po 10 miesiącach związku, kiedy pewne rzeczy się pokomplikowały bez niczyjej winy, i powodują komplikacje, które bolą mnie do żywego to trzeba to naprawiać czy trzeba się rozstać?
Mam ponad 40 lat. To jest mój kolejny krótki związek. Pewne rzeczy zaczęły mnie tak bolec, że doprowadzają mnie do płaczu i rozstroju. Mój partner ma syna, którego wychowuje, chłopak ma 14 lat. Znam chłopca bardzo słabo, widziałam go może 3 razy przez przypadek. Chłopiec myśli, ze jestem koleżanką taty. To akurat mi nie przeszkadza, choć chciałabym poznać tego chłopca lepiej i może go nawet pokochać, gdyby wszystko się układało dobrze, bo nie mam swoich dzieci. Przeszkadza mi jednak stosunek do rodzicielstwa mojego partnera. Robi wszystko to co syn chce. Czyli nawet jeśli ma plany ze mną potrafi je odwołać, przesunąć, zmienić. Zawsze tłumaczy, ze syn czegoś potrzebował. Np syn chce iść na zakupy po buty i zarządza, że pójdzie dziś od 17, inaczej w ogóle nie pójdzie. Jest to ultimatum i ojciec zawsze się dostosowuje. Jeśli tego dnia mój partner był ze mną umówiony plany są anulowane.
Mieliśmy już kilka intensywnych rozmów dotyczących konkretnych sytuacji, które sprawiły mi wielka przykrość. I mój partner stwierdził niby, ze mnie rozumie i, ze miałam prawo. Sytuacje się jednak powtarzają. On ciągle narzeka, ze go nie rozumiem, że on jest zmęczony wychowywaniem dziecka.
Czy w takiej sytuacji jest sens to próbować naprawiać, tłumaczyć czy to skazane jest na porażkę? Czy chodzi o podejście do rodzicielstwa czy chodzi może o niedostateczne zaangażowanie mojego partnera?
Nie chciałabym zrywać tej relacji, będę cierpieć. Z drugiej strony nic chce tez tracić czasu.