Cześć wszystkim,
poszukuję porady w kwestii mojego małżeństwa, nie mam za bardzo komu się o tym wygadać, może któraś z Was spojrzy na to z perspektywy trzeciej osoby zdroworozsądkowo.
Poznałem swoją żonę gdy miała 16 lat, ja miałem 21 lat - okres nastoletni, wybuchy emocji, zakochanie etc., było pięknie. Po kilku latach dobrego związku zamieszkaliśmy razem. Żona wtedy studiowała, ja utrzymywałem nas i wynajmowane mieszkanie, było fantastycznie - łyżeczką, po trochu do przodu. Potem wzięliśmy ślub, był piękny i pełen emocji. Następnie po zakończeniu studiów żona dostała bardzo dobrze płatną propozycję pracy w innym mieście - wobec tego zwolniłem się i się przeprowadziliśmy. Od tego momentu zaczęły się schody. Przez dobre pół roku nie mogłem znaleźć pracy, a trafiłem akurat na Covid. Żona przesadnie postrzega pieniądz - jako rzecz, gdzie przy jej chwilowej mniejszej ilości egzystencja jest niemożliwa, choć nie żyjemy ponad stan. Jestem gorzej wykształcony niż żona i zarabiałem mniej, spowodowało to, że zaczęła gorzej na mnie patrzeć, uwłaczać mi brak wykształcenia, że nie wnoszę nic do domu i że czuje się przy mnie zagrożona. Niestety ale myśli bardzo egoistycznie i nigdy nie myślała i nie podejmowała decyzji jako my, tylko indywidualnie plus podążanie za pieniądzem. Wywodzi się z dobrego domu, gdzie był tylko pieniądz i niestety przeniosła to na nasze życie. Boli mnie bardzo to, że jestem marginesem w jej mieszkaniu i chciałbym by się zmieniła, jednak to jest już tak głęboko zakorzenione, że raczej się nie da. Dbam o mieszkanie, chodzę do pracy, zdaję sobie sprawę z obowiązków domowych i generalnie wszystko jest na mojej głowie, mimo wszystko jestem źle traktowany - przed przeprowadzką robiłem to samo, z tym, że byłem jedynym źródłem dochodu w domu i wtedy było fantastycznie, teraz gdy zarabiam mniej, jest dużo gorzej. Niestety ale żona nie chce ze mną spędzać czasu, po pracy z reguły relaksuje się sama, nie rozmawia już ze mną, tylko najczęściej wykrzykuje. Od ślubu minęły ponad 2 lata a my w tym czasie chyba 2 razy uprawialiśmy seks - z tego względu, że trochę mi się przytyło (jej też!) jestem dla niej nieatrakcyjny i nie krępuje się by mi o tym mówić. Niejednokrotnie też zdarzyło jej się powiedzieć podczas kłótni, że żałuje, że tak szybko wzięła ślub (wzięliśmy go po 7 latach związku) i przewijało się hasło "rozwód". Kocham ją i chciałbym aby zaczęła mnie szanować za cały mój wkład w nasz związek, ale myśli głównie o bogaceniu się i konsumpcji życia, oczywiście o dzieciach nie ma mowy bo trzeba pracować i zarabiać. Z drugiej strony nie chcę też robić z siebie ideału dla niej (czyli wyglądać jak z okładki Mens Health i zarabiać kokosy) tylko dlatego, że ona tak by chciała, bo nie mam nic w zamian, a nie ukrywam, że moja żona jest raczej taką szarą myszką. Włożyłem dużo w nasz związek, staram się, myślę o wszystkim ale mam wrażenie, że ona po przeprowadzce przestała mnie kochać i szanować a wręcz zacząłem jej przeszkadzać. Rozważałem rozwód, ale sam bym to źle przeżył bo ją kocham i się bardzo przywiązałem, poza tym obiecałem przed ołtarzem, że będziemy na dobre i na złe i nie chcę się poddawać bo się coś psuje - ale z drugiej strony myślę, że to może wyglądać latami i zmarnuję sobie życie. Czy Waszym zdaniem warto to ratować ?