Hej,
Jestem już totalnie załamana, nie wiem w sumie już co robić. Moja sytuacja nie jest tragiczna, wiem, może trochę przesadzam ale mam już dosyć.
Razem z mężem pracujemy w różnych urzędach w dużym mieście. Wypłata masakra. Mąż zarabia ciut więcej ode mnie, ja 2500. Sytuację finansową poprawiał fakt dodatków które dostawałam z pracy. Od zeszłego roku w atmosferze covid wszystko zostało ucięte i już nic nie wróci, podwyżek też nie było chyba z dwa lata. Zaczęłam więc szukać pracy, ale powiem Wam że jestem załamana… chodzę po rozmowach i na każdej dowiaduje się, ze nikt nie chce nawet zaproponować więcej niż tyle co mam teraz, jeszcze określają to jako porządną wypłatę… a poza tym nawet za taką wypłatę nikt mnie nie chciał, bo zawsze był wybrany „lepszy kandydat”.
Z mężem mamy kredyt, poza tym po podliczeniu wydatków nie zostaje nam praktycznie nic na koniec miesiąca. I mówię, nie jest źle, nie dokładamy jeszcze do tego wszystkiego. Ale nie możemy w sumie na wiele rzeczy pozwolić, a jak pomyśle o dziecku to zaczynam ryczeć, no za nic by nas nie było stać. Ogólnie nie poddaje się, wysyłam dzielnie kolejne CV, łażę na te rozmowy. Znajomosci żadnych nie mam, nie pochodzę stąd, na rodziców z żadnej strony liczyć nie mogę.
Tylko nie wiem za bardzo w którą stronę pójść, bo raz, ze na rozmowach proponują taka sama wypłatę ktora mam tutaj to dwa, tez nikt po rozmowie jeszcze się na mnie nie zdecydował. Mam jeszcze rozmowę o pracę w korpo ale po pierwsze, przez telefon już powiedzieli mi że jest u nich nienegocjowalna wyplata w wysokości 2600… a poza tym mam dość silną nerwicę, od lat się leczę i po prostu boje się pójść do takiej pracy. Mąż tez rozgląda się za pracą ale też jest z tym słabo.
Może ktoś mi coś napisze - cokolwiek lub kopnie mnie przysłowiowo w d*pę, nie wiem.