Doszłam do ściany i jest mi coraz trudniej... Jestem w relacji ze starszym mężczyzną, poznaliśmy się przypadkiem, w internecie, w momencie kiedy w jego relacji były różne turbulencje, ale spotkaliśmy się dopiero po ok. 6 miesiącach, po prostu, po koleżeńsku, bo z naszych rozmów wynikało się, że nasze osobowości są bardzo sobie bliskie. Dowiedziałam się wówczas, że tamten związek w zasadzie się rozpadł i..że spodziewa się dziecka. Potężne działo, ale przyjęłam to do wiadomości, bo nie wiedziałam dokąd dojdzie ta znajomość, sama byłam wtedy w rozkroku w rozpadającym się związku, który finalnie się zakończył, nie miałam więc żadnych planów i oczekiwań ani nawet sił na myślenie o romansie, ale.. nasza więź zaczęła się budować, zaprzyjaźniliśmy się, pojawiła się bliskość i intymność i.. przepadłam. Były próby zdroworozsąkowego zerwania znajomości, "zawieszenia" jej na ten najbliższy wymagający czas i pojawienie się dziecka, ale nie byliśmy w stanie nie mieć długo kontaktu, nie wspierać się, nie śmiać, nie opowiadać o swoich codziennych dniach, więc każda z tych prób kończyła się fiaskiem.
On niczego mi nie obiecywał, nie mamił żadnymi kwiecistymi słowami o szczęśliwym życiu i tak dalej, dlatego też pozwoliłam sobie płynąć w tej relacji i zobaczyć co przyniesie z czasem i jak ja będę się w tym czuła, ale po tych wielu miesiącach doszłam do momentu, w którym zaczynam potrzebować pewności, że ktoś bardzo pragnie mieć mnie u swego boku mimo wszystko, że jestem wartościowym człowiekiem, o którego warto zawalczyć. On z kolei jest mężczyzną mało wylewnym, a przynajmniej taki otrzymuje komunikat z jego czynów i słów.. dopiero jak cokolwiek pozwoli mu się rozluźnić (np. alkohol w ramach jakiegoś wyjścia), to staje się tak szczerze czuły i chce być blisko, po prostu, nawet nie w seksualnym znaczeniu, a z potrzeby czułego bycia obok. Jednak on mówi, że przeszedł tyle trudnych chwil w minionej relacji, że nie ma teraz siły myśleć o kolejnej, że boi się zaangażować, że nie ma na to zasobów i jest strach, że znowu sie coś spieprzy.. A z drugiej strony mówi (i ja też tak to czuję), że niemożliwe jest żebyśmy nie mieli siebie w swoich życiach. Strasznie mnie to frustruje. Z jednej strony rozumiem, że rany długo się goją, że bardzo się pomylił zawierzając tamtej relacji, a postawił wtedy wszystko na jedną kartę, ale przecież w końcu każda rana się zabliźnia, a w dodatku można temu procesowi pomóc.. a z drugiej uważam, że nasza znajomość już teraz ma wszystkie cechy bycia w związku mimo, że nie jesteśmy parą bo: jesteśmy zaangażowani w swoje wzajemne sprawy, kochamy się, uwielbiamy spędzać ze sobą czas, jest chemia, radość.. jest wszystko. Tylko brak determinacji z jego strony i wzięcia byka za rogi, że "hej, trafiła mi się dobra kobieta, dusza, z którą czuję się swobodnie i bezpiecznie, mam zdrowe dziecko i znalazłem bliską mi osobę, która mnie czuje i rozumie. Chcę więc dać nam szansę, być blisko mimo wszystko." - tak to sobie wyobrażam w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, że takiej reakcji potrzebuje ta nasza relacja... ale nic takiego się nie dzieje.. On stwierdza, że jego ten obecny stan rzeczy też nie zadowala i jest to dla niego trudne, ale on jakby nie miał siły na zrobienie jakiegokolwiek ruchu, brak u niego myślenia perspektywicznego, że może być dobrze bo przecież nasza relacja nie jest papierowa, jesteśmy razem w trudzie i w radości..
Na dodatek, niestety jest wobec mnie mało wylewny i nie tak czuły jak czułe są wobec siebie zakochane osoby (albo jak ja to sobie wyobrażam), przychodzi mu to z trudnem, tak jakby nie było to dla niego naturalne, a z drugiej strony, wobec dziecka nie ma żadnych zahamowań jeśli chodzi o czułość, wyrażanie miłości i tęsknoty... strasznie mnie to dobija i potwornie smuci, nie mogę czasem na to patrzeć i słuchać o tym, bo ten maluszek dostaje to wszystko czego ja od niego nie otrzymuję tak po prostu, a czego potwornie mi brakuje.. A oprócz tego malucha, to ja jestem w jego życiu najbliższą mu osobą, trwam cały czas, mimo tych wszystkich burz i niedogodności...
Tak jak mówiłam wcześniej - uważam, że nawet jeśli tkwimy w bagnie po uszy, w kłopotach, w dołku, w rezygnacji, ale pojawia się w naszym życiu osoba, która rozświetla nam to życie i która pozwala nam wręcz przetrwać te trudne chwile, z którą to osobą wszystko się zgadza zarówno na poziomie mentalnym jak i seksualnym to.. czego chcieć więcej? Dlaczego pojawia się taki opór i obawy? Jak wobec tego mam się zachowywać? Jak traktować tę "traumę" i jak jednocześnie nie stracić swoich potrzeb w tym wszystkim? Nie chcę odchodzić, bo kocham i uważam naszą relację za wyjątkową z różnych względów, czuję, że to taki "mój człowiek", ale na ten moment, pomimo tego całego dobra, czuję się nieukochana i nie czuję się jak kobieta, za którą zakochany mężczyzna pójdzie jak w dym...