Monoceros napisał/a:Mamy wiele błogosławieństw, ale w tym zakresie zdecydowanie popełniamy ogromny błąd, zabierając dzieciom dzieciństwo, tym samym upośledzając ich rozwój.
To ja mogę z całą odpowiedzialnością napisać, że NIE zabrałam mojemu dziecku jego dzieciństwa. Miałam taki okres w życiu, kiedy zaczęły mnie ogarniać wątpliwości czy aby nie popełniam błędu nie podążając za tą nową modą, w myśl której dziecko po szkole powinno biegać na naukę języków obcych, uczestniczyć w licznych kołach zainteresowań, do tego najlepiej uczyć się grać na jakimś instrumencie i coś trenować, jednym słowem czas mieć wypełniony po brzegi, bo to buduje mu potencjał na przyszłość. Intuicyjnie nie poddałam się też modzie, że dziecko jest zbyt małe, aby potrafiło zdecydować co jest dla niego dobre i co mu odpowiada, więc to zadanie należy do rodzica i jego rolą jest wyznaczyć mu właściwą drogę, a z czym się chyba nigdy nie zgadzałam, zawsze wsłuchując się w potrzeby syna.
On się bawił, biegał po podwórku, godzinami jeździł na rowerze, budował nowe konstrukcje z klocków Lego, składał origami i wciąż szukał dla siebie czegoś nowego. W zamian za narzucane zajęcia dyskretnie podsuwałam mu różne rzeczy do sprawdzenia i pozwalałam rezygnować, jeśli okazywało się, że to jednak nie jest to, co sprawia mu przyjemność i wydaje się potrzebne. Nie zniechęcałam również, kiedy sam wpadał na nowe pomysły, a tych było tyle, że czasem nam obojgu z mężem wręcz ciężko było nadążyć. Ba, część z tych rzeczy była tak oryginalna, że sama musiałam temat poznać, aby w ogóle ogarnąć z czym to się je.
Nigdy nie mówiłam, że ma mieć świadectwo z paskiem (i nigdy go nie miał), że ma być najlepszy, ale że ma mieć takie wyniki, na jakie go stać. Mimo to wszystkie egzaminy zdawał bez potknięć. Bez problemu dostał się do bardzo obleganego technikum i potem na studia, a kierunek, który wybrał był jedynym, który w ogóle brał pod uwagę, co znaczyło, że albo ten, albo żaden inny.
Powiem szczerze, że już na poziomie gimnazjum słyszałam, że jest nam wdzięczny, że nie trzęśliśmy się, kiedy wracał do domu brudny, przemoczony, a potem kiedy rozwijał swoje kolejne pasje, a te bywały niebezpieczne, że pozwalaliśmy mu próbować, sprawdzać, dotykać, niczego nie narzucaliśmy, zawsze szanując jego własne zdanie na dany temat. Jasne, że zaliczał sukcesy, ale i porażki. Jasne, że czasem były to chwilowe fanaberie, ale innym razem coś, co przeradzało się w pasje. I on żyje z pasją!
Dziś to młody facet, który za chwilę zacznie samodzielne życie. Doskonale wie czego chce i z czym mu na pewno nie po drodze. Ciągle się rozwija, ma ogromną wiarę we własne możliwości i nie zniechęcają go porażki. Jeszcze nie obronił pracy inżynierskiej (jest w trakcie pisania), a już dostał propozycję całkiem intratnego zatrudnienia. Zresztą po drodze zdążył już trochę popracować i uzbierać niemałą sumkę na remont mieszkania, który właśnie ma zamiar zacząć. Jest samodzielny, odpowiedzialny i rozgarnięty, radzi sobie w życiu i z życiem. Ma spore grono znajomych, ma przyjaciół i dziewczynę, którą kocha i szanuje, a która świata poza nim nie widzi. Ma też matkę, która jest z niego dumna i nie ma oporów, by o tym otwarcie pisać.
I tylko sobie czasem nostalgicznie myślę, jak to możliwe, że w tym dzisiejszym, zagonionym i od najmłodszych lat nastawionym na sukces świecie "udało się" dzieciaka wychować nie tylko bez setek nakazów i zakazów, bez dyscyplinujących klapsów, ale przede wszystkim z pełnym wolnego czasu dzieciństwem, kiedy rówieśnicy już wtedy ciężko pracowali na swoje cenzurki i kolejne umiejętności potwierdzone dyplomem? <pytanie mocno retoryczne>