Tytuł nie do końca chyba oddaje sedno tematu, ale tutaj postaram się wyjaśnić o co mi chodzi.
Nie raz już na tym forum przewijał się temat, że związek - nie może być lekarstwem na nasze deficyty, że najpierw trzeba być szczęśliwym samym ze sobą żeby budować zdrową relacje itd.
Jeszcze kilka lat temu patrząc na znajomych, bliskich itd. nie sądziłam, że bycie w związku to taka "trudna sztuka". Obserwując moich znajomych, dla nich to było jakieś mega łatwe, poznawali kogoś, przez jakiś czas się spotykali, a potem szła informacja, że są razem - wiem, mocno upraszczam, bo nie będąc w środku tej rozwijającej się relacji pewnie wielu rzeczy nie widziałam.
Jestem obecnie w terapii, częściowo dlatego, że odkąd pamiętam w związkach mi nie wychodziło, a częściowo, bo mam inne deficyty nad którymi chce pracować.
No i teraz do sedna. Skąd mam wiedzieć, że faktycznie jestem gotowa na ten związek? Oczywiście wiem, że nikt z Was mi nie poda kilku punktów i nie powie: gdy jest spełnisz - jesteś gotowa.
Bardziej chodzi mi o to, że chęć bycia w związku, budowania jakieś relacji z drugim człowiekiem, wspólnego życia - to raczej zdrowy odruch. Przychodzi taki moment w życiu kiedy myślimy o tym żeby budować własną rodzinę.
Skąd wiedzieć, że to normalny, zdrowy odruch, a nie postrzeganie związku jako lekarstwa na moje problemy, chęć załatania w ten sposób jakiś deficytów?
Wcześniej miałam jakieś takie zapędy, że zbyt szybko się wkręcałam, myślałam życzeniowo itd. Teraz wydaje mi się, że po kilku miesiącach terapii, jakoś w innym świetle to postrzegam.
Z początkiem listopada poznałam kogoś - miałam do tego naprawdę luz - fajnie było pogadać, spędzić wspólnie czas, ale zupełnie bez jakiś oczekiwań, że coś z tego będzie.
W grudniu z inicjatywy Ł ten kontakt robi się coraz bardziej intensywny, spotykamy się prawie codziennie. Ja trzymam siebie i jego na dystans. O czym on nawet mi mówi, że czuje dystans z mojej strony.
Ł to totalne przeciwieństwo mężczyzn z którymi się spotykałam do tej pory, wpierający, ciepły, dbający o mnie itd.
Nawet jeśli był zalatany w trakcie dnia to potrafił tak ten dzień układać żebyśmy chociaż na kilka chwil się zobaczyli np. przyjeżdżał biegać do parku obok mnie żebym też mogła podejść, jak się przeziębiłam to przywoził zakupy, leki, miałam teraz dość stresujący czas w pracy - wspierał mnie i starał się chociaż trochę mnie odstresować, był zainteresowany, zaangażowany.
Zaczęłam myśleć, że kurczę w końcu chyba dobrze wybrałam i mamy szanse zbudować coś fajnego. Za radą terapeutki postanowiłam z nim pogadać żeby ustalić, jak on to widzi w jakim kierunku wg. idzie ta znajomość.
Rozmowa niestety nie miała happy endu, bo on powiedział, że widzi, że jestem super dziewczyną, ale on na ten moment nie zdecyduje się na jakąś dłuższą relacje, związek.
Liczyłam się z tym, że rozmowa wcale nie musi skończyć się happy endem, ale mimo wszystko jestem zaskoczona. Bo on sprawiał wrażenie naprawdę zaangażowanego. Zupełnie żadnego sygnału, który mógłby mnie zaniepokoić i świadczyć o tym, że on nie traktuje mnie poważnie.
Ludziom nie wychodzi - no zdarza się, oczywiście jest mi przykro, smutno, nie powiem, że skaczę z radości czy, że "zleciało to po mnie jak po kaczce", bo nie.
Tym razem naprawdę czułam, że nie fiksuje się, że nie nastawiam się na nic. Po prostu patrzę w jakim kierunku się to rozwija, ale przy tak intensywnym kontakcie zaczęłam zauważać pewne symptomy, że zaczynam się przyzwyczajać do jego obecności i, że zaczyna mi zależeć.
A może jednak nie byłam jeszcze gotowa na wchodzenie w jakąś relacje, może to za wcześnie?
Skąd mam to wiedzieć, że jestem już na tyle poukładana, że mam szanse stworzyć zdrową relacje?
A może właśnie teraz już totalnie odleciałam w drugą stronę, analizując moje zachowania, rozmyślając nad tym itd. Sama już nie wiem czy nie przesadzam, jakby to była jakaś fizyka kwantowa. W końcu miliony ludzi na świecie się poznają, zaczynają tworzyć związki, zakładają rodziny i nie potrzebują do tego jakiś analiz, terapii i bóg wie czego jeszcze..