Bo jest mi bardzo źle. Już od dłuższego czasu, a dzisiaj to szczególnie i nie mam nikogo, komu mógłbym o tym opowiedzieć.
Jakieś dwa-trzy lata temu, na przełomie zimy i wiosny zdarzyła mi się pewna sytuacja. Było chłodne popołudnie, wychodziłem z pracy i podeszły do mnie dwie bezdomne osoby, on i ona - jak się potem okazało para. Mówił on. Powiedział, że jemu i jego partnerce jest strasznie zimno i czy nie kupiłbym im jakiejś gorącej zupy. Ok, zrobiłem to. Ucieszyli się. Wyglądali faktycznie nieciekawie, nieciekawie też pachnieli. Mimo to, że nie byli atrakcyjni, że nie mieli nic, że prawdopodobnie tkwili w chorobie alkoholowej i mieli mnóstwo innych problemów, to jednak odnaleźli siebie nawzajem i stworzyli jakiś związek. Mieli siebie.
Mam 35 lat, wykształcenie, pracę, kawałek dachu nad głową i pewnie tysiąc innych rzeczy, których tamta dwójka nie miała i jestem sam jak palec. Szanuję - a przynajmniej staram się - wszystkich ludzi, dlatego nie zrozumcie mnie źle - ale - w czym ja jestem gorszy od tej dwójki bezdomnych? No bo jestem, bo ewidentnie coś jest ze mną nie tak.
Inny przykład, o którym kiedyś czytałem. Człowiek-drzewo. Wpiszecie sobie w google, to będziecie wiedzieli o co chodzi. Młody chłopak z ciężką chorobą genetyczną, która objawia się bolesnymi naroślami na dłoniach - dłonie wyglądają jak konary drzew. Zoperowali go, a on mówi, że "hej - teraz będę mógł się pobawić z córką". Aha, fajnie. Czyli ma córkę i pewnie żonę. Kiedy czytam takie rzeczy, to mam ochotę zrobić sobie coś złego.
Pod koniec zeszłego roku i na początku tego w końcu - tak wtedy myślałem - uśmiechnęło się i do mnie szczęście. Zacząłem spotykać się z koleżanką z pracy. Poczułem coś, czego nigdy wcześniej nie czułem. Naprawdę zależało mi i ciągle bardzo zależy na tej dziewczynie, ale co z tego, skoro wszystko skończyło się tak szybko jak się zaczęło. W pewnym momencie powiedziała: to chyba koniec, trochę mnie pozwodziła, a potem okazało się, że to jednak naprawdę koniec. Nie mogłem i ciągle nie mogę się z tym pogodzić. Nie wiem do końca co zrobiłem źle, pewnie wiele rzeczy, skoro powiedziała, że "bilans naszej znajomości wychodzi na zero". Zdążyłem się zakochać i zostałem z niczym. Od tamtych wydarzeń nie mogę się pozbierać. Nie potrafię zrobić ze sobą niczego sensownego. Minęło kilka miesięcy, ale nie jest ani trochę lepiej i nie widzę żadnych symptomów tego, że kiedyś będzie. Nie mam do niej żalu. Za to mam do siebie. Nie potrafię sobie wybaczyć tego, że wyszło źle.
Nie wiem co zrobić. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to przestać cierpieć. Już nie chodzi tylko o odrzucenie i nieszczęśliwą miłość, ale o całe moje życie. Myślę, że główną przyczyną stanu, w którym teraz się znajduje jest nie to, że ktoś mnie porzucił - tylko ja sam i moje życie to są główne przyczyny. Coraz częściej myślę, że "hej, w sumie i tak nie jestem nikomu do niczego potrzebny, więc może pora się zwinąć z tego świata". Świat radził sobie jak mnie jeszcze nie było i będzie sobie radził jak mnie już nie będzie. Przy życiu trzyma mnie myśl, że na takie rozwiązanie zawsze jest czas i nie ma co się spieszyć.
Z drugiej strony - czy czeka mnie jeszcze coś dobrego? Może mam czekać kolejne 35 lat na kilka spotkań, z których i tak nic nie wyniknie? Mam próbować coś w sobie zmienić, żeby zacząć cieszyć się życiem - nie wiem - pójść na jakąś terapię? Najlepszych lat i tak już nie odzyskam. Straconych szans nie da się wykorzystać po raz drugi.
A może po prostu mam taki charakter, że nie zasługuję na miłość? Po co się oszukiwać, że jest dla mnie jakaś nadzieja, skoro przegrałem już na starcie?
Tak wiem - jestem jeszcze młody, wszystko przede mną. Tak, wiem - inni mają większe problemy i sobie radzą. Wiem, ale co z tego? Świadomość tego sprawia tylko, że czuję się bardziej beznadziejnie, bo nie potrafię poradzić sobie ze swoimi "błahostkami".
Dzięki, jeśli ktokolwiek to przeczytał.
Życzę udanego wieczoru - bardziej udanego niż mój, poprzeczka zawieszona naprawdę nisko
Pozdrawiam!