Hej :) Jestem tu pierwszy raz, z polecenia koleżanki., która kiedyś od Was dostała wiele wsparcia. Nie wiem jeszcze dokładnie jak poruszać się po tym forum i czy trafiłam do właściwego działu... Bo w moim poście pojawi się kilka wątków. Do rzeczy.
Mam 27 lat i stanęłam w martwym punkcie (uwaga trochę narzekania). Nie jestem zadowolona ze swojego życia, samopoczucia. Czuję się bardzo osamotniona. Moja rodzina jest rozbita, nie mam w niej normalnych stosunków. Znajomych brak i nikłe szanse na poznanie kogoś w małej miejscowości. W dodatku przez kwarantannę zostałam niemalże całkowicie odcięta od jakichkolwiek kontaktów z innymi. Ucieczką są zaburzenia odżywiania trwające kilkanaście lat (obecnie kompulsywne objadanie). Oraz powrót do spotkań z byłym facetem...
I tu mam ogromny chaos. Wiem, że nie chcę wracać do tego związku, kosztował mnie masę cierpienia. Ale pcha mnie do tego człowieka, z braku bliskości głównie. Karmię się ochłapami tego, co mi daje, byle jakoś przetrwać i nie popaść w stany depresyjne. Już zadecydowałam o przerwaniu tych spotkań, ale tęsknota... I jakieś wręcz zniewolenie od niego. Bo racjonalnie wiem, że nie to jest znajomość, która przynosi szkodę. I w mojej głowie cały czas go idealizuję. Gdy jeszcze miałam przyjaciół - wszyscy, co do jednego mówili żebym od niego uciekała. A ja chciałam go broniłam. Tak bardzo pragnęłam coś z nim zbudować. Tyle, że on cały czas dawał mi do zrozumienia, że nie jestem jego ideałem, on szuka kogoś o innym wyglądzie i charakterze. Jednego dnia "kocham cię", a następnego "nie otworzę dla ciebie mojego serca". "Jesteś wyjątkowa, cudowna", a zaraz "nie pasujemy do siebie". Gość mi zrobił taką sieczkę z mózgu, że ja do tej pory nie mogę się pozbierać, jakbym straciła własną tożsamość. Mija 1,5 roku od rozstania, nie było dnia, w którym bym o nim nie myślała. Przez ten czas on się sporadycznie odzywał do mnie albo łaził za mną, chociaż prośbą i groźbą starałam się dociąć od niego. Może to dlatego nie mogę na stałe o nim zapomnieć.
Gdy mówię o tym wszystkim osobie postronnej, często słyszę "on ma osobowość narcystyczną, dlatego tak cię zmanipulował". I niby są do tego przesłanki, ale ja głupia nie potrafię w to uwierzyć :( Jego teksty typu: ode mnie ludzie powinni uczyć się jak żyć. Chwalenie się samochodem, dowartościowywanie kasą. W każdej dziewczynie mu coś nie pasuje, sam nawet stwierdził "nie wiem czy któraś ze mną wytrzyma, bo ja muszę mieć wszystko ułożone idealnie". Przez 80% czasu czułam się mało ważna (dopuszczam, że to problem jest we mnie, bo może aż tak potrzebuję atencji), czułam się gorsza od tego jego samochodu (zmiana naszych planów, gdy zaczął padać deszcz, bo lakier się popsuje; wyglądanie przez okno na parking czy nic się nie dzieje z samochodem; na ulicy oglądanie się za co drugim samochodem i komentowanie - wiem, że to jego pasja i powinnam ją tolerować... ale to jest takim jego zniewoleniem wręcz; teraz jak kogoś poznaję to z automatu odrzuca mnie, gdy mówi, że interesuje się motoryzacją). A te 20% to słodkie słowa, zapewnienia o mojej wyjątkowości. Nie akceptuje mojej trudnej rodziny, przeszłości, nawet tego że lubię koty i nie piję alkoholu. Wszystko co złe we mnie :( Nie potrafię samej sobie przetłumaczyć, że to jest chory człowiek i to była chora relacja. A tylko ja sama nadaję jej ważności i wyjątkowości... Bo wszystkie moje związki było do d, a ten tak jakby nieco szczęśliwszy...
Wszystko to składa się na moje poczucie, że nigdy nie znajdę kogoś dla siebie. Że to we mnie jest wiecznie jakiś problem. Brak nadziei, że zmieni się coś w moim życiu, na lepsze ale na stałe(!), nie na moment. Martwię się, że jestem skazana na taki wewnętrzny smutek, chociaż tyle razy próbowałam żyć dobrze, wobec samej siebie i innych.
Dodam, że korzystam z pomocy psychologa. Szukam rozwiązania swoich problemów w książkach, konferencjach o samorozwoju itd. Nie spoczywam na laurach. Chociaż wiem, że mam bajzel w życiu i w sobie, że powinnam się w końcu ogarnąć po całości.